Szczecińska Lista Przebojów
Radio SzczecinRadio Szczecin » Szczecińska Lista Przebojów » ARCHIWUM » SZYMON NADAJE
KATE BUSH
Eventim Apollo, Londyn
12 września 2014


Dziś, kiedy czytam najnowsze artykuły o Kate Bush, mnożą się określenia takie jak: genialna, najważniejsza, wielka itp. Teraz, kiedy już znam jej artystyczne dokonania oraz jej podejście do praw jakimi rządzi się rynek muzyczny, z większością tych określeń mógłbym się zgodzić, ale droga jaką przebyłem, zanim oswoiłem się z jej twórczością, trwała prawie... 20 lat! W poniższym, lekko autobiograficznym wstępie, postaram się to wytłumaczyć.
Urodziłem się w roku debiutu płytowego Kate Bush. Pierwsze lata życia to niezbyt fascynujący czas świadomego odbioru muzyki, czyli powtarzający się rytuał: łóżeczko, mleko, sen Dopiero w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły powoli docierać do mnie dźwięki. Przeróżne dźwięki dochodzące zewsząd. Od piosenek dla dzieci przez krótkie dżingle radiowe, pieśni kościelne aż po przeboje z opolskiego festiwalu oraz Listy Trójki. Tygiel szumów, melodii i dźwięków na przemian wzruszał, denerwował, śmieszył, niepokoił... a ja odkryłem wtedy, że muzyka nie jest mi obojętna i powoli stawała się moją fascynacją, graniczącą później chyba nawet z obsesją. W nosie miałem sport czy film. Obserwowałem świat przepuszczony przez pryzmat muzyki. Z roku na rok chciałem wiedzieć więcej, dlaczego dani artyści ubierają się tak a nie inaczej, czemu stroją takie kretyńskie miny w telewizji i o czym śpiewają. Od najmłodszych lat miałem dar do zapamiętywania muzycznych tytułów, twarzy piosenkarzy, łączenia i kojarzenia przeróżnych niuansów muzycznych. Nie było to przez nikogo wymuszane, tylko naturalne. Hobby, które zajmowało mi większość wolnego czasu. Sporo rzeczy z języka angielskiego dowiedziałem się sam, wertując godzinami słownik w poszukiwaniu słów do przetłumaczenia tekstu danej piosenki.

Nie wiem, który to dokładnie był rok, prawdopodobnie 1983 lub 1984 kiedy po raz pierwszy usłyszałem jej głos. Ze strzępków pamięci wyławiam dziś dwie piosenki "Wuthering Heights" oraz "Babooshka". Świdrującym, piskliwym głosem od razu mnie zraziła i wiedziałem jedno: omijać tę panią szerokim łukiem. Pamiętam też, że w czasach szkolnej podstawówki jeśli nawet ktoś z moich rówieśników odnotował istnienie Kate Bush, to tylko po to by się z niej ponabijać. Nic dziwnego, taka teatralna, dziwaczna forma przekazu dla dzieciaków musiała być zabawna, a jeśli ktoś jeszcze trafił w telewizji na teledysk do "Babooshki", to nie tylko zabawna ale i głupkowata Szczerze powiedziawszy, to nawet dziś refren tej piosenki wydaje mi się nieco infantylny. Nie zostałem wtedy, jak można się domyślić, fanem Brytyjki i odpłynąłem w rejony przebojowego i "bezpiecznego" popu w stylu A-Ha i Pet Shop Boys, którzy szturmem zaczęli zdobywać europejskie listy przebojów.

Na początku lat dziewięćdziesiątych, po zmianach ustrojowych, zaczęto instalować osiedlowe telewizje kablowe. Nagle okazało się, że są kanały nadające muzykę przez cały dzień, można było poznawać zespoły, o których wcześniej nie miało się zielonego pojęcia. W powietrzu czuło się, że "idzie nowe"... Nadchodził rok 1993 i piętnasty rok mojego życia. Wtedy Kate Bush zraziła mnie do siebie drugi raz. Wydała swój ostatni (na dłuuuugie lata) album i tuż przed zniknięciem ze sceny muzycznej promowała go kolejnym denerwującym mnie singlem "Rubberband Girl", który śmigał przez chwilę dość intensywnie na MTV. Pogrzebałem ją wtedy na dobre, tym bardziej, że po piętach deptały jej debiutujące solo następczynie jak Bjork, czy Tori Amos, a ja zwróciłem się bardziej ku muzyce gitarowej oraz, jak większość Polaków, zakochałem w Nosowskiej i zespole Hey

Świadomie i o wiele bardziej wyrozumiale zacząłem sięgać po płyty przeróżnych artystów dopiero po roku 2000, między innymi po płyty Kate Bush, kiedy ta była w głębokiej śpiączce artystycznej, wtedy wydawało się, że już dożywotniej. I dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać piękno jej muzyki. Łapało mnie powolutku, ale coraz skuteczniej...

Kate Bush nie ma nic wspólnego z przeciętną gwiazdą muzyki popularnej lub rockowej. Rozbita rodzina, alkohol, narkotyki? Nic z tego! Pogodny, ciepły dom i otaczający ją opieką rodzice i bracia. Bush lubiła co prawda w początkowym etapie kariery wypalać dość solidne ilości trawki i wypijała hektolitry herbaty. To pierwsze w końcu zarzuciła, natomiast uzależnienie od herbaty zostało jej jedynym narkotykiem, od którego do dziś nie może się uwolnić.. Kariera, która od początku stała się solidnym biznesem rodzinnym pozwoliła Kate Bush na prawdziwą WOLNOŚĆ artystyczną, na którą naprawdę niewielu artystów mogło, może i będzie kiedykolwiek mogło sobie pozwolić. Wszystkie porażki i złe decyzje wynikające z kompromisów początku kariery, szybko wzmocniły jej kręgosłup. Już od trzeciej płyty "Never For Ever" sama, z niewielką pomocą najbliższych, zarządzała swoją karierą muzyczną. Wywalczyła kontrakt, o którym inni debiutanci mogli jedynie pomarzyć. W miarę szybko wywalczyła też prawo własności do całej swojej twórczości, zapewniając sobie pogodną finansową przyszłość. Już jako nastolatka tupnęła nóżką przy wyborze debiutanckiego singla. Zamiast "James And The Cold Gun" (tak chcieli w EMI) zażądała "Wuthering Heights". Przy następnym singlu nikt już nie zamierzał się z nią kłócić, sama zadecydowała, że będzie to "The Man With The Child In His Eyes". Czasy się zmieniają... W dzisiejszych realiach tysiące debiutantów bez żadnych grymasów oddałoby strzępek jakiejkolwiek kompozycji, by tylko zostać przez sekundę zauważonym! I tu mamy zasadniczą różnicę między Kate a obecnymi młodymi muzykami. Zamiast upierdliwie narzucać się mediom, ona zatapiała się bez reszty w pracy w studiu nagraniowym. I nie można zrzucać tego jedynie na czasy, w których przyszło tworzyć danym muzykom, ogromne znaczenie ma również to, kto ma jakie priorytety, decydując się na dołączenie do grona twórców muzyki. W ciągu kariery podejmowała przedziwne i wydawałoby się, że sprzeczne rozsądkowi decyzje. Jako dwudziestolatka, u progu kariery odrzuciła propozycję otwierania gigantycznych amerykańskich występów u boku megagwiazdy Fleetwood Mac, ale już w roku 1985, a więc w momencie gdy dysponowała odpowiednią wolnością artystyczną, uległa namowom EMI by zmienić tytuł singla "A Deal With God" na "Running Up That Hill". Istniało niebezpieczeństwo, że singiel byłby uziemiony w krajach katolickich ze względu na tytuł. I chociaż Kate Bush uważała to za absurd, zgodziła się. Tak jakby intuicyjnie przewidywała, że stanie się największym przebojem w jej dorobku. Utalentowana dziewczyna, która swoje pomysły dopieszczała tak długo, aż przylgnęła do niej łatka perfekcjonistki, wspierana przez rodzinę, ale do niczego nie zmuszana. Pewnie dlatego wyrosła na zwyczajną kobietę (w przeciwieństwie do, weźmy pierwszego z brzegu, Michaela Jacksona, który za młodego "tresowany na gwiazdę", co prawda też stał się perfekcjonistą, ale w końcu lekko "sfiksował" i dorobił się opinii dziwaka). Potwierdzają to jej bliscy współpracownicy: "Kate nie potrzebowała niczego, czym tak się podniecają typowe gwiazdy rocka. Jeśli dałeś jej samochód, to go brała, ale nie obchodziło jej, co to za marka. Gdy była w trasie, chciała mieć ładny pokój, ale nie musiał to być wielki apartament na najwyższym piętrze. Chciała żyć wygodnie, chciała mieć spokój, ciszę i czas na taniec, wszystko to było dla niej bardzo ważne, jednak nie potrzebowała menedżera, by móc go zbesztać za to, że nie załatwił jej dostatecznie wielkiego samochodu".

Żeby zrozumieć fenomen tej artystki, potrzeba wyobraźni. Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, czyli okres dla Bush najaktywniejszy i najbardziej płodny artystycznie to w sferze muzycznej, patrząc z perspektywy 2014 roku, już właściwie "prehistoria". Od tamtej pory powstało i odeszło w cień wiele gatunków muzycznych. Zmieniały się nie tylko techniki nagrywania muzyki, ale także mentalność i obyczajowość ludzi. Internet zrewolucjonizował i bezpowrotnie zmienił świat. Rynek muzyczny, pomimo tego, że teoretycznie rządzi się tymi samymi prawami co 30 lat temu, dziś pędzi trzy razy szybciej, wchłania, przetrawia i szybciutko wydala wszystkie zespoliki i podgatunki muzyczne, zapominając po chwili o ich istnieniu. Nie ma chyba na świecie osoby, która potrafiłaby go obecnie ogarnąć. Mówiąc najkrócej - za dużo, za szybko i niestety coraz płyciej, jeśli chodzi o jakość i wymagania odbiorców. Dowodem na to niech będzie fakt, że kiedy Kate Bush wydała swój piąty i najpopularniejszy album "Hounds Of Love" w 1985, pojawiły się ataki ze strony branży muzycznej, jakoby jej muzyka stała się zbyt słodka. "Większość jej płyt zalatuje kartami tarota, kuchennymi zasłonkami i poduszkami wypełnionymi lawendą" - pisano uszczypliwie w magazynie Melody Maker po ogromnym sukcesie albumu. Spróbowałem wyobrazić sobie, że ta płyta ukazuje się dziś. Z pewnością jej zawartość byłaby "zbyt trudna" by królować na parkietach obok Rihanny, Miley Cyrus czy nawet Madonny, z którą przecież Bush walczyła w połowie lat osiemdziesiątych o pierwsze miejsce listy przebojów! Oto w jaki sposób z biegiem lat zmieniało się pojęcie muzyki pop. "Szczerze życzę jej powodzenia, bo jest naprawdę na pierwszej linii! Ona naprawdę lubi być widoczna. Mnie trudno byłoby tak żyć". Tak w 1989 roku Kate Bush skomentowała rosnącą w potęgę popularność Madonny i sama, powoli zaczęła usuwać się na boczny tor. Wywiady w programach telewizyjnych, które z początku kariery nie sprawiały jej większego kłopotu, z czasem stawały się coraz bardziej uciążliwe. Opierały się na plotkowaniu i wypominaniu przeszłości, dlatego artystka przestała w końcu ich udzielać. Po wydaniu albumu "The Red Shoes" w 1993 roku zniknęła ze sceny muzycznej. Album nie miał najlepszej prasy i przeszedł prawie niezauważony. W życiu prywatnym Kate zakotłowało się. Śmierć matki (po której odziedziczyła uwielbianą przez wszystkich gościnność i pogodę ducha) i rozpad długoletniego związku z Delem, który od lat był także jej muzycznym partnerem zwolniło tryb pracy artystki. Pochłonięta harówką przez ostatnie dwadzieścia lat nie miała pewnie czasu by się zatrzymać i podjąć ważne życiowe decyzje. Pozbierała się jednak i z nowym partnerem utworzyła nowy związek. Odchodzi starsze pokolenie, a przychodzi nowe. W 1998 roku, w wieku czterdziestu lat urodziła dziecko i zafundowała sobie długi okres macierzyński

Oto dwa pytania, które i tak w końcu padną przy każdej rozmowie o tej artystce: dlaczego zagrała tylko jedną trasę koncertową na początku kariery w 1979 roku oraz po co wróciła do koncertowania po trzydziestu pięciu latach, w roku 2014? Moim zdaniem odpowiedź na pierwsze pytanie jest, wbrew pozorom, dość banalna i padła już gdzieś wyżej w tekście. Kate Bush narzekała co prawda na wyczerpanie po trasie koncertowej, ale nie zapowiedziała jasno, że nigdy nie wróci na scenę, więc wszystkie odpowiedzi w przeróżnych publikacjach trzeba traktować na zasadzie domysłów. Ja myślę, że nie koncertowała, bo nie miała na to ochoty. To nie może być łatwe dla kogoś, kto obsesyjnie dba o wszystkie detale, a ona przecież zdecydowanie bardziej wolała pracę studyjną Jako odpowiedź na drugie pytanie powinno wystarczyć jedno nazwisko ... Albert McIntosh, czyli Bertie. To głównie dzięki niemu mogłem zobaczyć na scenie Kate Bush. Szesnastoletni obecnie syn artystki stał się głównym motorem, który napędzał silniki tej niełatwej decyzji. Z programu występów, wydanego w formie pięknego albumu, dowiedziałem się, że gdyby nie jego entuzjazm w całych przygotowaniach to z pewnością słynna mama stchórzyłaby i zrezygnowała z powrotu. Na "liście płac" jego nazwisko zostało nawet wyróżnione pod hasłem Creative Advisor, a przecież brał też udział w przedstawieniu jako wokalista i aktor! Od marca 2013 roku ruszyły poszukiwania obiektu i cała masa żmudnych przygotowań. W marcu 2014 roku ukazała się zaskakująca zapowiedź, że Kate Bush zagra serię koncertów w Londynie...

Zdobycie biletów na ten występ graniczyło z cudem. O tym, że dokonałem cudu, przekonywałem się następnymi tygodniami. Masa fanów z całego świata klęła z wściekłości na forach internetowych, że nie zdobyli biletu. Wszystkie wejściówki na 22 koncerty zniknęły w niecałe piętnaście minut. Zapowiedzi surowych restrykcji w sprawdzaniu ID przed wejściem, imienne wejściówki, plotki o jakichś chorych cenach za zdobycie biletu na czarnym rynku (w przedsprzedaży kosztowały 170 funtów, odsprzedawać chcieli podobno za grubo ponad 1000!), gwiazdy pokroju Bjork i Paula McCartneya widziane wśród publiczności podczas pierwszych występów (słyszałem, że tylko David Gilmour został zaproszony, inne - nawet najbardziej znane osobistości musiały kupić bilet), w końcu oświadczenie samej Bush do swoich fanów z prośbą o nieużywanie żadnych środków rejestrujących i fotografujących występy. Wszystko to dodawało, i tak już przegiętej, pompy całemu wydarzeniu.

12 września, w drodze do Eventim Apollo, podkusiło mnie by dowiedzieć się za ile mógłbym nabyć bilet u "koników". Podszedłem do jednego z nich i niewiele myśląc, wypaliłem: 400 funtów! "Za mało!" - odrzekł koleś. To ja na to: "Ok, no to nara!" Facet zmienił ton: "Zaczekaj, moment, zaraz ci załatwię za 400...". "Ale ja już nie chcę" - stwierdziłem. Facet za mną biegł aż do skrzyżowania, ale ja tylko machnąłem ręką, że zrezygnowałem. Gość nie wiedział, że od dawna mam wejściówkę, ja za to nakarmiłem ciekawość i upewniłem się, że za 400 funtów wszedłbym "od ręki" na koncert Kate Bush Zakładam optymistycznie, że delikwent nie sprzedawał fałszywki, po sprzedaży której nagle rozpłynąłby się w powietrzu...
Tuż przed samym obiektem byłem świadkiem ciekawego zdarzenia. Nie mogłem odmówić sobie zdjęcia, wraz z moją dziewczyną, która mi towarzyszyła, na tle wielkiego szyldu BEFORE THE DAWN SOLD OUT. Z tłumu ludzi wylosowałem jakiegoś sympatycznie wyglądającego faceta, by nam to zdjęcie zrobił. On grzecznie wykonał naszą prośbę, po czym z wielkim uśmiechem stwierdził, że jest tancerzem z zespołu Kate Bush. Oczywiście, przyjąłem to głośnym wybuchem śmiechu niedowierzania. Myślałem, że to jakiś dowcip, nawet wtedy, gdy rozpiął bluzę i mignął zawieszonym backstage passem na szyi... Cały czas byłem pewien, że naigrywa się ze mnie jakiś typ z obsługi technicznej.
Kopniakiem prawdziwej frajdy poczęstowany zostałem podczas poszukiwania wyznaczonego miejsca na sali koncertowej. Piąty rząd, pięć metrów od sceny!? W tym momencie poczułem się jak prawdziwy szczęściarz. Po rozpoczęciu koncertu zdębiałem po raz drugi, gdy ujrzałem muzyków wchodzących na scenę, między innymi, kroczącego tuż za Kate Bush faceta od zdjęcia! Podczas drugiej lub trzeciej piosenki wyłowił mój wzrok i serdecznym uśmiechem zdawał się pytać: "I co, niedowiarku, kto miał rację?" Uniosłem rękę i odpowiedziałem uśmiechem. No tak, ale szansa na pamiątkowe zdjęcie przepadła bezpowrotnie... Kate Bush zaprosiła do współpracy takie osobistości jak Omar Hakim (perkusja) czy David Rhodes - gitarzysta stale współpracujący z Peterem Gabrielem, ale to właśnie Jo Servi został, z wiadomych względów, moją ulubioną postacią drugoplanową koncertu.
Występ składał się z trzech części, przedzielonych jedną dwudziestominutową przerwą. Kate Bush dobrze zdaje sobie sprawę, że występuje dla swoich fanów, nie dla przypadkowych ludzi. Dlatego przygotowała wyjątkową i nieprzewidywalną setlistę. Zaczęło się bardzo zachowawczo. Na początek sześć piosenek. Zagranych zwyczajnie, bez żadnych upiększeń. "Lily", "Hounds Of Love", "Joanni", "Top Of The City", "Running Up That Hill" i "King Of The Mountain". Dwa wielkie hiciory i cztery mniej znane utwory. Dlaczego akurat te? Na to pytanie tylko sama artystka zna odpowiedź Potem światła gasną, uwagę widzów skupia wielki ekran, na którym wyświetlana jest scenka z odbiorem informacji o katastrofie morskiej. W międzyczasie scena zapełnia się "wodą", a my lądujemy na sam środek ogromnego morza... Rozpoczyna się teatralno-multimedialne przedstawienie "The Ninth Wave". Zestaw utworów, które oryginalnie zajmowały drugą stronę płyty "Hounds Of Love", wreszcie ma swoją premierę na scenie. Wymyślona przez Kate Bush trzydzieści lat temu historia dziewczyny, która po zatonięciu statku dryfuje po morzu w kamizelce ratunkowej, wędruje w czasie na granicy snu i jawy, na przemian - tracąc i odzyskując przytomność, zwizualizowana została na możliwości XXI wieku! Pokaz teatralny na scenie uzupełniony został wyświetlanymi scenami artystki, unoszącej się na wodzie w kamizelce ratunkowej. Nagrano je wcześniej w studiu na potrzeby obecnych występów, gdzie Bush wiele czasu spędziła zanużona po szyję w zimnej wodzie. To, co pokazywał ekran, miało być "rzeczywistością", natomiast spektakl sceniczny ukazywał wizje i sny, a więc to, co przeżywała dziewczyna w stanie nieprzytomności. Mroczna wizja wydobywania bohaterki spod lodu ("Under Ice"), dziewczyna jako duch bezradnie obserwująca męża i syna, oczekujących w domu na jej powrót ("Watching You Without Me"), czy cofnięcie się setki lat wstecz, gdy bohaterka zostaję posądzona o czary (Jo Servi w roli księdza potępiającego wiedźmę!) ("Waking The Witch"). Swoją drogą - scena nie do zapomnienia, kiedy Jo Servi rzuca przerażoną Kate Bush na deski sceny i skrapia wodą święconą z kropidła :D. Przyznam się, że nigdy nie wnikałem w scenariusz "The Ninth Wave" i słuchając od lat muzyki z CD, nigdy nie potrafiłem wyobrazić sobie żadnej konkretnej historii. Teraz muzycy podali mi to w wyśmienitej oprawie, a ja odkryłem dla siebie płytę "Hounds Of Love" na nowo! Gdy "Dziewiąta Fala" dobiega końca zapowiedziana zostaje dwudziestominutowa przerwa, która mija w mgnieniu oka, czas na część drugą.
Tym razem muzycy zajmują lewą część sceny, na której pojawił się fortepian, po prawej zainstalowany został wielki obraz z paletą malarską. To o wiele bardziej osobisty spektakl. I o wiele bardziej intymny w wymowie. Kate Bush siada po raz pierwszy przy fortepianie i intonuje "Prelude" - jedną z najpiękniejszych fortepianowych miniatur, jakie poznał ten świat! Powoli wschodzi słońce, śpiew ptaków masowo przelatujących przez ekran, na scenie pojawia się mały Bertie w postaci... drewnianej lalki, który do końca występu przemieszczać będzie zakamarki sceny i przyglądać się pracy matki. Gdy "Prelude" przechodzi w "Prologue" dociera do mnie, że nadchodzi kolejna "suita", tym razem "A Sky Of Honey" - druga część albumu "Aerial"! Płyta powstawała długo, między innymi w czasie ciąży artystki oraz pierwszych lat wychowywania syna. Dopieszczana przez około dziesięć lat ukazała się w 2005 roku, po dwunastu latach przerwy i jest najbardziej dojrzałą i moim zdaniem najwspanialszą w jej dyskografii. Radość życia i spełnienie, zarówno w sferze artystycznej jak i osobistej, są tu wręcz namacalne. Kate Bush śpiewa razem z ptakami i obserwuje jak dorasta jej synek. "A Sky Of Honey" to czas od rana do zmierzchu odegrany w scenkach o mocno autobiograficznym posmaku. Gdy rozpoczęli grać "Somewhere In Between" poczułem dreszcz, bo wiedziałem, że po nim nastąpi wspaniały finał w postaci "Nocturn/Aerial". I tu zaskoczenie. Przed ostatnimi dwoma utworami Kate Bush postanowiła wtrącić nową piosenkę "Tawny Moon". Zaśpiewał ją Bertie. Brzmiało to jak wycięty fragment musicalu z West Endu. Wygląda na to, że tam syn Kate Bush mógłby robić niezłą karierę. Szczerze powiedziawszy, trochę rozbiło to dramaturgię i mogło obejść się bez tej rewelacji. Wreszcie nadszedł wieczór, pojawił się księżyc. Rozpoczął się mój ulubiony fragment płyty. Pulsujący "Nocturn" powolutku nabierał mocy i przerodził się w "Aerial" z długą solówką Davida Rhodesa. W oszałamiającej końcówce tyle się działo, że trudno było skupić uwagę na jednym punkcie sceny. Stopniowanie napięcia wycyzelowane do granic możliwości... W finale wyrastają na scenie drzewa a artystka zamienia się w ptaka i wzbija się w górę do lotu! Muzyka urywa się, po czym publiczność zrywa się z krzeseł i długo oklaskuje zespół. A to jeszcze nie koniec... Zostały dwie piosenki na bis. Jako pierwsza "Among Angels", czyli Kate Bush wycisza publiczność, śpiewając solo przy fortepianie. Pięknie. Na sam koniec, jakby na rozluźnienie, wszyscy muzycy wychodzą na scenę i następuje zespołowe wykonanie utworu "Cloudbusting". Publiczność, po raz pierwszy i ostatni tego wieczoru, dostaje zielone światło, by ruszyć się z miejsc, potańczyć i pośpiewać z muzykami. "I Just Know That Something Good Is Gonna Happen..." Dla nas, publiczności Eventim Apollo właśnie się wydarzyło.
Kate Bush dokładnie przemyślała ten spektakl pod każdym względem. Ominęła piosenki z pierwszych "piskliwych" płyt. To zrozumiałe, że przez ponad trzydzieści lat obniżył jej się głos, wybrała więc materiał, z którym wokalnie świetnie sobie poradziła. Domyślam się też, że nie siedzi każdego dnia na siłowni jak Madonna, z biegiem lat przybrała na wadze, nie mogła fikać koziołków i robić szpagatów jak w czasach gdy była dwudziestolatką. Ograniczała się do prostych układów tanecznych i odgrywania scen niezbędnych w spektaklu. Przede wszystkim zaś skupiła się na przekazaniu treści danych utworów. To nie była muzyka doklejona do show, które miało przyciągnąć jak największą grupę odbiorców. To było przedstawienie podkreślające sens tych piosenek. Cieszę się, że artystka nie poszła na łatwiznę i zamiast stadionu wybrała mniejszy obiekt. To, że udało mi się siedzieć w piątym rzędzie i obserwować ten wyjątkowy spektakl z bliska, uważam za wspaniały dar od losu. Po prostu.

Występ został zarejestrowany na potrzeby DVD. Czekam z niecierpliwością żeby zobaczyć to jeszcze raz! Jestem pewien, że za pierwszym razem wiele szczegółów umknęło mojej uwadze. Najśmieszniejsze jest to, że wszystkie te utwory, znane na pamięć od dziesięciu, dwudziestu, czy nawet trzydziestu lat miały swoją premierę sceniczną podczas tych występów. Nie powtórzyła żadnej piosenki z poprzedniej trasy. Ciekawie musieli czuć się ci, którym udało się dotrzeć na jej występ wtedy i dziś...

Kilka lat temu ogłosiłem Joannę Newsom jako godną następczynię Kate Bush. Okazuje się, że Królowa ma się świetnie i żadne, mniej lub bardziej utalentowane dziewczyny, które wciąż się na niej wzorują, nie zrzucą jej z tronu. "Jestem najbardziej nieśmiałą megalomanką, jaką chcielibyście spotkać" stwierdziła kiedyś autorka "Wuthering Heights". Ja dodam od siebie, że jest najbardziej nieprzewidywalną nieśmiałą megalomanką. Jaki będzie następny ruch artystki, która nagrywa płytę z dwunastoletnią przerwą, by później wydać dwie w jednym roku i pozwala sobie na 35 lat przerwy w koncertowaniu? Może wyda nową płytę w przyszłym roku, a może zniknie już na zawsze i nigdy więcej o niej nie usłyszymy. A może tak zasmakowała w koncertowaniu, że na stare lata objedzie z koncertami cały świat? Żadna z tych opcji nie zdziwiłaby mnie. Już nie.

PS 1. Udało mi się pstryknąć własnym aparatem dwa zdjęcia, które, jako rarytas, z niekłamaną satysfakcją dołączam do tekstu

PS 2. Wszystkie cytaty zamieszczone w tekście zaczerpnąłem z książki Graeme'a Thomsona pt. "Kate Bush. Zmysłowy Świat". Przekład: Maciej Płaza, Wydawca Polski: In Rock, 2013.

SETLISTA:

01. LILY,
02. HOUNDS OF LOVE,
03. JOANNI,
04. TOP OF THE CITY,
05. RUNNING UP THAT HILL,
06. KING OF THE MOUNTAIN,

THE NINTH WAVE:

07. AND DREAM OF SHEEP,
08. UNDER ICE,
09. WAKING THE WITCH,
10. WATCHING YOU WITHOUT ME,
11. JIG OF LIFE,
12. HELLO EARTH,
13. THE MORNING FOG,

A SKY OF HONEY:

14. PRELUDE,
15. PROLOGUE,
16. AN ARCHITECT'S DREAM,
17. THE PAINTER'S LINK,
18. SUNSET,
19. AERIAL TAL,
20. SOMEWHERE IN BETWEEN,
21. TAWNY MOON,
22. NOCTURN,
23. AERIAL,

BIS:

24. AMONG ANGELS,
25. CLOUDBUSTING.