„Na nasz widok kobieta zmartwiała, ale po chwili, zamiast uciekać porzuciwszy na jezdni wiadra, pobiegła przez plac wprost w kierunku naszego samochodu. Siwa staruszka nie mogła złapać tchu. Wykrzykiwała coś bezwładnie. Wysiadłem, pytając po niemiecku czego chce. Odpowiedziała, że wraz z mężem Janem Łabędziem, mieszka od trzydziestu lat w Szczecinie, że słyszała, że Polacy mają wejść do Szczecina i że właśnie zobaczyła polską flagę.”
Bardzo szybko natrafiono na poważne problemy. Zwały olbrzymiego wiaduktu tarasowały ulicę. Nie było rady, przybysze musieli dostać się do centrum miasta okrężną drogą przez Pogodno, przez Brunner Alee - dzisiejszą ulicą Witkiewicza. Kolejny raz zagrodziły im drogę zasieki na Jahnstrasse - obecnej ulicy Kazimierza Twardowskiego. Po odsunięciu kilku zapór z drewna, mały fiat polskiej ekipy przecisnął się między barykadami i przejechał pod wiaduktem kolejowym. Zaremba, jak wspominał, miał szczęście. Wszystkie inne przejazdy kolejowe były wtedy w Szczecinie zaminowane, z wyjątkiem tego jednego, ale wtedy, jeszcze o tym nie wiedział.
Miasto było przerażająco puste i ciche. Trzeba było jechać niezwykle uważnie, aby się nie zaplątać w druty tramwajowe leżące na jezdni. Zaremba wspominał:
„Idziemy chodnikiem dzisiejszej alei Wojska Polskiego (wtedy Falkenwalderstrasse- przyp.aut.), echo odbija się od ścian niezniszczonych kamienic. Byłem już przyzwyczajony do ruin, do zniszczeń i pożarów, natomiast to, co wówczas było przerażające w Szczecinie, to cicha pustka opuszczonego miasta, ani żywego ducha, cisza, którą przerwały jedynie szumy naszego samochodu. Stanowimy z kapitanem Jaśkiewiczem pierwszą i jedyną parę nowych mieszkańców Szczecina, miasta porzuconego”.
Owa pustka na ulicach Szczecina była efektem bardzo rygorystycznej akcji ewakuacji niemieckiej ludności Szczecina, dokonanej przez władze III Rzeszy. Ta okoliczność od początku była bardzo korzystna dla Zaremby. Powracający z Niemiec przez Szczecin Polacy, wracający z robót i obozów jenieckich, mogli od razu zasiedlać puste centrum Szczecina.
Zaremba nie zdecydował się tamtego dnia nocować w mieście i postanowił wrócić do Piły, ale już wtedy spotykał Polaków. I znów sięgnijmy, do jego wspomnień:
Było już późno, kiedy jadąc z miasta tą samą drogą, przejeżdżaliśmy przez Gumieńce. Znów spotykamy grupy Polaków kierujących się pieszo do odrzańskiej przeprawy, z pominięciem śródmieścia, do którego boją się wejść.
27 kwietnia 1945 roku był piątek. Piotr Zaremba był już mianowany szefem ekipy techniczno-budowlanej, która miała objąć Szczecin. Nic dziwnego, że z niecierpliwością czekał na informację o tym, kiedy miasto wpadnie w ręce Rosjan i będzie mógł wyjechać, by obsadzić metropolię nad Odrą. Czekając na wieści z frontu w Poznaniu kompletował potrzebną ekipę techników miejskich. W rzeczony piątek, przechadzając się na poznańskim placu Wyspiańskiego, zobaczył nagle grupę ludzi gromadzącą się wokół głośnika. Z megafonu ogłaszano właśnie, że „wojska 2. Frontu Białoruskiego zdobyły główne miasto Pomorza - Szczecin”. Jak wspomina Zaremba, natychmiast przerwał swój spacer i już po kilku minutach znalazł się przy willi przy ulicy Konopnickiej 6, gdzie swoją siedzibę miał pełnomocnik rządu lubelskiego na Pomorze Zachodnie – pułkownik Leonard Borkowicz. W Poznaniu przebywał akurat zastępca Borkowicza kapitan Wiktor Jaśkiewicz.
„Była trzecia po południu, gdy nacisnąłem dzwonek furtki wiodącej do ogródka willi. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich kapitan Jaśkiewicz w płaszczu ubrany do wyjścia. Spotkaliśmy się na schodach. Jego pierwszym pytaniem było, co ja robię w Poznaniu, miałem być w Pile. Przerwał mi, gdy zacząłem tłumaczyć i wciągnął mnie do swojego gabinetu."
Jak się okazało, Jaśkiewicz pokazał Zarembie depeszę od Borkowicza, która nakazywała mu natychmiast objąć miasto. Jaśkiewicz dał Zarembie do zrozumienia, że spadł mu z nieba. Zapytał czy pojechałby z nim do Szczecina i czy zgodziłbym się zostać prezydentem miasta. Zaremba pisał: „Oszołomiony tymi perspektywami zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, nie bardzo zdając sobie sprawę z konsekwencji tej decyzji.”
Już pół godziny później, małym przedwojennym polskim fiatem jechał z Jaśkiewiczem w kierunku metropolii nad Odrą, by po noclegu w Pile dotrzeć do Szczecina 28 kwietnia 1945 roku. Jak wspomina Zaremba: „Zastanawiałem się wielokrotnie, jakby się potoczyło moje dalsze życie, gdybym przyszedł do willi przy Konopnickiej pół godziny później?” No właśnie, dobre pytanie. Jaśkiewicz pewnie znalazłby w Pile - tymczasowej siedzibie województwa zachodniopomorskiego - jakiegoś innego kandydata na prezydenta grodu Gryfa. Traf chciał, że Zaremba wykazał się refleksem. I potem już swej historycznej szansy długo nie dał sobie wyrwać z rąk.
Tekst odnalazł w rosyjskim internecie i przetłumaczył Jan Sinius. Jest to relacja z rajdu sowieckich zwiadowców do centrum Szczecina. Data rajdu nie został podana ale wydaje się, ze może chodzić o środę 25 kwietnia. Tego dnia Niemcy wycofywali się z miasta ale Rosjanie jeszcze obawiali się wkraczać do centrum. Nie wiedzieli jakie siły przeciwnika mogą okopać się w mieście. Tę wiedzę musieli zdobyć zwiadowcy, a byli to niekiedy prawdziwi wirtuozi dyskretnego poruszania się w mieście, w którym jeszcze był wróg. Tekst ten, Kowalawski zamieścił po wojnie w zbiorze swoich opowiadań "Zeszyty z wojskowego chlebaka". Książkę tę wydano w 1968 roku:
Pachniało trupami. Słodkawo tak. Bardzo nieprzyjemny zapach do którego nie da się przyzwyczaić. Mówią, że na wojnie do wszystkiego można się przyzwyczaić, lecz ja się z tym nie zgadzam. Prawie do wszystkiego, lecz nie do trupiego smrodu. Skąd tyle zwłok? O miasto nawet jeszcze nie było walk. Niemniej na obrzeżach Szczecina wręcz roiło się od zwłok. Nie ma niczego gorszego dla ludności cywilnej, niż anarchia. Władze Rzeszy zdążyły stąd uciec, a sowieckie jeszcze nie nadeszły. Strefa buforowa pomiędzy wojskami i anarchia to raj dla maruderów, dezerterów, przestępców i wszelkiego rodzaju szumowin.
Zadaniem naszego maleńkiego, lecz odważnego oddziału było właśnie dowiedzenie się w którym miejscu ta strefa buforowa się kończy i gdzie zaczyna się obrona oraz pozycje niemieckich regularnych wojsk. Co prawda, teraz ciężko było odróżnić oddziały liniowe od spontanicznie zebranych ludzi z pospolitego ruszenia – Volkssturmu. Wszyscy są ubrani byle jak i uzbrojeni w co tylko popadło. Rodzaje wojsk są kompletnie przemieszane. W jednych okopach walczą u nich czołgiści wraz z byłymi lotnikami Göringa, a marynarze z okrętów podwodnych ruszają do ataków razem z piechotą. Wczoraj akurat nasz batalion odbijał natarcie takich marynarzy. Mówiono, że to ci, których Niemcy ewakuowali z bazy okrętów podwodnych spod Gdańska.
Ta ziemia niczyja i brak niemieckich wojsk sprawiają tylko pozory bezpieczeństwa. Jedynie niedoświadczony żołnierz mógłby się poczuć spokojny. My wiedzieliśmy, że na tych szarych, zapylonych ulicach, kulę można dostać z każdej strony. Zza pleców, z góry - z dachu, lub dostać swoją serię od przodu, z mglistego pyłu. Na szczęście są ze mną śmiali, doświadczeni i ostrzelani ludzie. Wezmę ich ze sobą, jeśli uda nam się wrócić z tego rajdu. Ze zwiadowcami teraz ciężko, zwiad jest teraz w cenie. Wojska nacierają na całej linii frontu. Armijni i dywizyjni zwiadowcy są niczym skierowane naprzód anteny, których celem jest sprawdzić i zrozumieć po czym prą nasze oddziały, jaką spotkają obronę, jaką zasadzkę szykuje wróg. Mi nie starczało doświadczonych zwiadowców, lecz pozwolili mi zebrać grupę z piechoty. Zgodzili się bym wziął ludzi na własną odpowiedzialność i według własnego uznania. I ja oczywiście przeszedłem się, wybierając samych bandytów. [...]
Nie skłamię, jeśli powiem, że w tym oddziale dowodziłem prawdziwymi bestiami. Oczywiście, w dobrym sensie. Lecz jeśli mam być szczery, sam nie spodziewałem się tego, na ile śmiali ludzie mi się dostali. Kiedy w jednej z alejek natknęliśmy się na dwóch niemieckich strzelców – może dezerterów, a może odciętych od swojej jednostki – nawet nie zdążyłem wydać rozkazu, jak Stiepan złamał jednemu z nich szyję, aż chrupnęła, a drugiego uderzył nożem, rozcinając od brzucha do pachwiny, tak, że na chodnik wyleciały jego wnętrzności. „Stiopa Morderca” – w czasie pokoju, przed wojną Stiepan Jewgieniewicz Malietin był szkolnym nauczycielem w młodszych klasach. Nie wiem jak on po wojnie będzie mógł uczyć dzieci. […]
Teraz oni zabijali bez mrugnięcia oka. Zabijali rutynowo, jak co dzień. Bez zadowolenia i smakowania, lecz mimo tego robili to tak, jakby przez całe życie zajmowali się tylko tym. […]
Przemieszczaliśmy się jak najciszej i najostrożniej, starając się nie angażować w niepotrzebne starcia i wymiany ogniowe. W dół ulicy ciągnął się smog i dym. Wszędzie pożary, będące efektem bombardowań i podpaleń maruderów, zacierających swoje ślady. Na skrajach ulic walały się wywrócone wozy i złom. Samochody, którym zabrakło benzyny, stały niczym martwe pomniki. Od czasu do czasu trafialiśmy na kolumny uchodźców, którzy, zdawało się, że nie zwracali na nas nawet uwagi. Skoncentrowani byli głównie na tym, by przemieszczać naprzód nogi i patrzeć gdzieś w dal, w jeden punkt. Jak można było tu nie wspomnieć 1941 roku i dróg Smoleńszczyzny, Briańszczyzny i takie same kolumny, lecz naszych uchodźców, od których my wtedy ze wstydem odwracaliśmy wzrok.
Przechodziliśmy przez dom, z którego dobiegały jęki i krzyki. W domu wyraźnie "zabawiano się" i znęcano nad kobietą. Rubien i Jasienkow chcieli interweniować, lecz ja im nie pozwoliłem. Nie mogliśmy. Nie mogłem przerwać naszego zadania – zwiadu, dla Niemki cierpiącej od jakiegoś marudera lub jakiejś innej kreatury. Dima Gunderiow, chłopak ciekawski w swojej naturze, był zaskoczony architekturą budynków, jakością dróg i chodników. Cały czas cicho cmokał językiem i szeptał: „Takie rzeczy! Umie Niemczura tworzyć z sercem. Oto jest i Europa. Oto kultura.
Gdy doszliśmy do budynku miejskiej biblioteki publicznej, to po bruku zagruchotały gąsienice i zagrzechotały ciężarówki. Zabłąkany, oderwany od swoich wojsk, niemiecki oddział śpieszył, wijąc się po ulicach. My, chcąc znaleźć się jak najdalej od nich, ukryliśmy się w budynku biblioteki. Był czas żeby się rozejrzeć i przeczekać. Na piętrze znaleźliśmy osiem ciał naszych zabitych żołnierzy, nad którymi Niemcy się znęcali. Trzech miało odcięte głowy, które leżały osobno od tułowia. Inni byli przebici żelaznymi prętami, które nadal sterczały z ich ciał. Na jednym z chłopców próbowali wyciąć nożem gwiazdę, lecz nie udało im się i po prostu zakłuli go bagnetem. Patrzyliśmy się w milczeniu na to bestialstwo, paląc papierosy, skrzypiąc zębami i nie mogąc niczego zrobić. „Oto i masz Dima, europejską kulturę.” – były to jedyne słowa, jakie mogłem w tej chwili z siebie wydusić. […]
Z tego zwiadu wszyscy wrócili żywi. Szczecin został zdobyty przez nasze wojska 26 kwietnia. Pochowaliśmy zwłoki bestialsko zamordowanych chłopców. Bez identyfikatorów, bez imion.
Ile w tym opisie jest autentycznych doświadczeń a ile fikcji? Badacz, Jan Sinius wskazuje, że autor, będąc pisarzem i redaktorem frontowej gazetki, raczej nie mógł dowodzić oddziałem zwiadowczym. Skłania go to ku opinii, że opis ten został zmyślony lub powstał w oparciu o przeżycia innych ludzi. Ale jeśli nawet opowieść Kowalewskiego powstała na bazie opowieści zwykłych zwiadowców, to i tak ocaliła dla nas barwny epizod z walk o Szczecin. A tych jest niezwykle mało.
Kim był Paweł Iwanowicz Batow? Urodził się 1897 roku w małej wsi Filisowo w guberni jarosławskiej. Gdy wybuchła I wojna światowa, zgłosił się do Armii Carskiej na ochotnika. W walkach frontowych zdobył stopień podoficerski, a w 1918 roku przeszedł do Armii Czerwonej. Po rewolucji wysłano go na kursy oficerskie, walczył nawet w Hiszpanii, po stronie Republiki, za co został odznaczony orderem Lenina. Być może przez to, że walczył w Hiszpanii, przetrwał czystki stalinowskie i jako dowódca III Korpusu Strzeleckiego mógł wziąć udział w napadzie Związku Radzieckiego na Polskę we wrześniu 1939 roku.
We wrześniu 1942 roku Batów trafia pod dowództwo generała Konstantego Rokossowskiego i wraz z nim uczestniczy w okrążaniu armii Paulusa pod Stalingradem. Od tego czasu Rokossowski trzyma go przy sobie, jako speca od operacji forsowania wielkich rzek.
W 1943 roku dowodził przeprawą przez Dniepr i zyskał sobie bardzo pozytywną reputację wśród żołnierzy. W odróżnieniu od innych dowódców sowieckich nie szafował krwią swych podwładnych. Bardzo dokładnie przygotowywał swoje operacje, nie należał do tych dowódców, którzy dowodzili w stanie upojenia alkoholowego. Otrzymawszy w kwietniu 1945 roku od Rokossowskiego rozkaz zdobycia Szczecina, do operacji wojennej wraz ze swoją 65 Armią II frontu Białoruskiego, przygotował się skrupulatnie. Zachowały się zdjęcia jak w Puszczy Bukowej odbywał planowanie sztabowe. Korzystając z makiety przestrzennej miasta, Batow wyjaśniał swoim oficerom jak zająć metropolię nad Odrą. Sowiecki dowódca nie zdecydował się na czołowy atak, ale najpierw postanowił opanować Międzyodrze, odciąć Niemców od południowego-zachodu i dopiero wtedy, gdy już rozpoczęła się operacja berlińska, 22 kwietnia, ruszył na Szczecin.
Gauleiter Schwede-Coburg odpowiadał też za ewakuację mieszkańców Szczecina. Pociągi ewakuacyjne wyjeżdżały z paru istniejących jeszcze dworców. Niemieccy szczecinianie musieli zostawić mieszkania w nienaruszonym stanie i mogli zabrać ze sobą tylko jedną walizkę. Ludzi opuszczających miasto uspokajano, że po odparciu sowieckiego ataku będą mogli wrócić do swoich domów, a o mienie dbać będzie żandarmeria wojskowa, która miała uniemożliwić próby szabru. Saperzy niemieccy zaminowywali port i stocznię, a specjalne oddziały dywersyjne rozmieszczono w rozmaitych kryjówkach w porcie, w celu wysadzania urządzeń portowych w razie wejścia Rosjan. Dodatkowo przygotowano też komanda, które miały podpalać miasto w razie zdobycia go przez Rosjan. Kryjówki dla dywersantów powstały też w Lesie Arkońskim.
Jak podaje encyklopedia internetowa Pomeranica.pl, znaczna część najcenniejszych dzieł Muzeum Miejskiego – niezależnie od ucieczkowego szabru gauleitera Pomorza z kwietnia 1945 r. - została już wcześniej w marcu, wywieziona w głąb Niemiec, do Coburga i zdeponowana w pobliskim barokowym zamku Tambach. W okresie powojennym, w 1970 roku zbiory te – jako Fundacja Pomorska (Stiftung Pommern) – trafiły do Kilonii, były prezentowane w północnym skrzydle zamku Rantzaubau, a po zjednoczeniu Niemiec, w 1999 roku stały się podstawą kolekcji Pomorskiego Muzeum Krajowego w Greifswaldzie, gdzie 27 maja 2000 roku uroczyście otwarto galerię prezentującą gros dzieł pochodzących ze zbiorów dawnego szczecińskiego Muzeum Miejskiego.
Zaremba, urbanista po Politechnice Lwowskiej przeżył lata wojny pracując w Poznaniu jako kreślarz i technik w niemieckiej dyrekcji ogrodów miejskich
Gdy Rosjanie zajęli Poznań w lutym 1945 roku, Piotr Zaremba zgłosił się do pracy w magistracie, ale jako że był ambitny i chciał zdobyć doświadczenie w zagospodarowaniu ziem zachodnich, zgłosił się 16 lutego 1945 roku do biura pełnomocnika komitetu ekonomicznego rządu na województwo poznańskie. Było to przedstawicielstwo tzw. rządu "Polski Lubelskiej" podległego Bolesławowi Bierutowi, szefowi Krajowej Rady Narodowej. W odróżnieniu od rządu w Londynie, był on zdominowany przez komunistów i ścisłe podległy Stalinowi. Ale dla wielu ludzi w Poznaniu, uwolnionych od długiej i brutalnej okupacji niemieckiej, była to jedyna istniejąca forma polskiej państwowości. Wiele lat walki o przetrwanie pod władzą nazistów, budziło głód działania i powrotu do przedwojennych pól aktywności. Łudzono się, że kwestie ideologiczne związane z nową władzą, wobec ogromu wyzwań dzieła odbudowy, da się zepchnąć na dalszy plan.
W swoim dzienniku Zaremba wspomina, że w biurze pełnomocnika rządu musiał wypełnić ankietę z pytaniem „czy chciałby pracować na przyłączonych ziemiach poniemieckich?”. Zaremba notował: „oddałem dziś ankietę na Gdańsk lub Szczecin, ale wolę Szczecin".
29 marca Zaremba wraca pociągiem do Poznania i jedynym jego przywilejem jako świeżo upieczonego urzędnika rządowego było to, że mógł jechać wagonem pocztowym a nie gnieść się w zatłoczonych wagonach. W praktyce oznaczało to „luksus” spania na workach z listami. A jednak to wtedy, na mniej więcej miesiąc przed opuszczeniem przez Niemców rodu Gryfa, rozpoczęła się szczecińska epopeja Piotra Zaremby.
Dwa miesiące wcześniej było zupełnie inaczej. 17 marca 1945 roku Wagner jako dowódca dywizji SS „Nederlanden” został wyznaczony dowódcą obrony przepraw na Odrze. Znany z żelaznej ręki esesman za punkt honoru postawił sobie opanowanie chaosu, jaki powstał na lewobrzeża w trakcie zdobywaniu przez Rosjan Dąbia. Swoją funkcję pełnił niedługo, ale zdążył się zapisać czarnymi literami w księdze dziejów Grodu Gryfa. Jak wskazuje Jan Sinius, badacz walk o Szczecin – Wagner cenił wiernych rozkazom żołnierzy, ale wobec tych, którym nie starczało odwagi, był bezlitosny. Z jego rozkazu przy moście cłowym i moście portowym powstał otwarty otoczony drutem obóz, w którym zbierano rozproszonych żołnierzy z rozbitych jednostek. Rozkaz, aby dezerterów złapanych i skazanych przez sąd wojenny wieszać na moście cłowym i portowym w samym centrum miasta. Wszyscy Szczecinianie, którzy przechodzili przez ten most, musieli oglądać upiorny widok niemieckich skazańców w mundurach z napisem „nie wystarczyło mi odwagi, aby bronić rzeszy”.
Kiedy NSDAP doszło do władzy, został aresztowany i wtrącony do obozu koncentracyjnego. Zwoniony w 1936 r pracował krótko jako introligator po czym po wykryciu jego dalszej konspiracyjnej pracy został znów wtrącony do wiezień. W sierpniu 1944 roku uciekł z obozu i postanowił ukrywać się wśród byłych szczecińskich komunistów. Liczył na szybkie przybycie Rosjan ale musiał czekać na sowieckich wyzwolicieli aż do kwietnia 1945 r. gdy było już wiadomo, że Szczecin jest niemal całkowicie otoczony kordonem rosyjskiego oblężenia. Jak opowiadał w swoich wspomnieniach, napisanych po wojnie w NRD :
- Byłem przerażony widokiem tego dużego miasta, niegdyś ośrodka przemysłowego i portowego zamieszkałego przez ćwierć miliona ludzi. Tam, gdzie kiedyś kwitło ruchliwe życie i wrzała praca, było teraz pusto i bezludnie. Wszędzie widoczne były ruiny i sterty gruzu. Także z domu, w którym znajdowało się moje małe mieszkanie, pozostała tylko sterta gruzu. Nieco na uboczu całkowicie zniszczonego centrum miasta odkryliśmy odpowiedni dla nas dom. Z zewnątrz wyglądał jak ruina, jednak przez wpół zasypaną piwnicę można było dostać się do kilku nadających się do zamieszkania pomieszczeń.
Opis zburzonego nalotami Szczecina jest bardzo plastyczny, ale jeszcze bardziej ciekawy jest zapis dotyczący ostatnich godzin przed zmianą władzy, kiedy już Szczecin opuścili Niemcy a jeszcze nie weszli Sowieci. Erich Wiesner pisał w swoich wspomnieniach:
Coraz wyraźniej było słychać kanonadę. Front był już coraz bliżej. Naziści byli zajęci jedynie tym, aby na czas opuścić miasto. Głośniki po raz ostatni nawoływały pozostałych w Szczecinie cywili do natychmiastowego opuszczenia miasta. Żandarmeria wojskowa przeszukiwała zrujnowane miasto w celu znalezienia ludzi, którzy nie posłuchali rozkazu o ewakuacji. [...] Nikogo nie widać, żadnych cywili, żadnego wojska. A zatem faszyści opuścili Szczecin! Nasi towarzysze powychodzili teraz z piwnic. Byli to ci, którzy do końca należeli do ruchu oporu. Do tego doszli jeszcze uciekinierzy z obozów koncentracyjnych, następnie dezerterzy z Wehrmachtu, nie chcący brać dalszego udziału w bezsensownym mordowaniu, oraz kilka kobiet. W największym pośpiechu zszyto duży transparent z czerwonego materiału. Jednocześnie inni towarzysze rysowali na białym papierze duże, rosyjskie litery, które po wycięciu przyczepili do czerwonego materiału. Litery składały się na zdanie, brzmiące: ''Witamy naszych wyzwolicieli - Armię Czerwoną''. Transparent został rozciągnięty w poprzek nad ulicą, przed domem, w którym się ukrywaliśmy. Miały godziny. Nasze nerwy napięte były do niemożliwości. Nagle dostrzegliśmy przed transparentem dwóch żołnierzy radzieckich z przewieszonymi przez ramiona karabinami. Wśród bezkresnego pola gruzów zbombardowanego miasta stali przed jaskrawoczerwoną materią z wypisanym przez nas pozdrowieniami. Na twarzach obu żołnierzy widniało osłupienie. Nie mogliśmy już dłużej się powstrzymać. Uwolnieni od niesamowitego ciężaru, wyszliśmy z naszych piwnic na powierzchnię i wyciągnęliśmy ręce w stronę wyzwolicieli.
Zapalonego szczecińskiego niemieckiego komunistę, czekało bardzo szybko ponure rozczarowanie. Owszem, Rosjanie, którzy wkraczali do miasta poklepali go po plecach, ale zaraz potem pojawiły się oddziały Smierszu i NKWD, które już nie ufały nikomu. Erich Wiesner trafił do obozu filtracyjnego, który szybko stworzyły organy śledcze sowieckiej administracji frontowej. Jak zaznacza gorzko w swoich wspomnieniach - nigdy nie przypuszczał, że pierwszy dzień maja - święto robotników - po objęciu władzy nad Szczecinem przez Rosjan, będzie spędzać za kratkami.
O dalszych losach Ericha Wiesnera, który przez pewien czas był niemieckim komunistycznym burmistrzem Szczecina, więcej w jednym z kolejnych felietonów.
W marcu 1945 r., gdy Szczecin został twierdzą, wszyscy Niemcy opuszczali miasto i zamykali mieszkania, sklepy. Polaków zatrudnionych w firmach wyprowadzano z obozów zbiorowych w kierunku północno-zachodnim. Pozostałych jeszcze w mieście Polaków zbierano do punktu zbiorczego i planowano ich ulokować w Lasku Arkońskim. Wówczas postanowiłem zostać w oblężonym Szczecinie. Podobnie postanowił mój pracodawca, który postarał się dla nas o przepustkę zezwalającą na pozostanie w mieście. Byli wtedy potrzebni rzeźnicy do kuchni ludowych. W kwietniu 1945 r. Gestapo z Augustastrasse [ul. Małopolska] przeniosło się do Lasku Arkońskiego. Tam właśnie mieściła się kuchnia i zakład rzeźnicki, w którym mnie zatrudniono. Widziałem tam gestapowców i urzędników, którzy ukrywali się przed wejściem Rosjan. Ja również postanowiłem się ukryć w piwnicach rozbitego domu na Augustaplatz [pl. Lotników] i tam przeczekałem do wejścia Rosjan do Szczecina.
Marian Przyborowicz w kwietniu 1945 roku był zatrudniony w niemieckiej jadłodajni w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Restauracja Kameralna przy al Piastów 16 w Szczecinie. On także stanął przed dylematem czy zostać czy też uciekać i ukryć się aż do momentu przybycia Rosjan:
Przez właściciela zostałem zaopatrzony w przepustkę wystawioną 21 kwietnia z ważnością do 15 maja 1945 r. Chodzenie po mieście w ostatnie dni było bardzo niebezpieczne, ponieważ Szczecin znajdował się w zasięgu ognia artyleryjskiego. Będąc na Wałach Chrobrego widziałem strzelaninę i pociski rozrywające się nad Dąbiem i Zdrojami.
W ostatnią noc przed wkroczeniem wojska radzieckiego do miasta, tj. 26 kwietnia, ucichła artyleria. Tylko samoloty krążyły nisko nad Szczecinem. Miasto jak wymarłe. Rano ja i jeszcze kilka osób stanęliśmy na obecnym pl. Kościuszki. Niemcy, którzy zostali, wywiesili w oknach białe płótna. [....] Pierwsze słowa zamieniłem z oficerem radzieckim, który widząc na moim ramieniu opaskę biało-czerwoną, zadawał różne pytania. Czy w mieście są wojska niemieckie, gdzie mogą się znajdować, czy wiem o rozmieszczeniu magazynów żywności, amunicji, gdzie znajdują się obozy jeńców radzieckich itd. Od wkroczenia [Armii Czerwonej] wybuchały co raz to nowe pożary. Domy paliły się bez przerwy. Prawdopodobnie była to robota sabotażystów, którzy przez długi czas przebywali w mieście. W następnych dniach leżało na ulicach dużo trupów i nie znano przyczyny ich śmierci.