Turecka komisja wyborcza ma w środę zająć się protestami po niedzielnym referendum konstytucyjnym. W głosowaniu mieszkańcy Turcji zdecydowali o przyznaniu prezydentowi szerokich uprawnień. Skargę na przebieg głosowania wniosła największa partia opozycyjna, a ugrupowania kurdyjskie również zwracały uwagę na nieprawidłowości.
Tureckie władze twierdzą jednak, że nie ma powodów, by anulować wyniki głosowania. Minister do spraw europejskich, Omer Celik mówi, że próby podważenia wyników są motywowane politycznie.
- Takie uwagi nie mają uzasadnienia ani politycznego ani prawnego. Są to głosy, za którymi stoją złe intencje - dodał Celik.
Z kolei szef tureckiego MSZ oświadczył, że informacje o nadużyciach są błędne, a do raportów zostały wpisane celowo.
Również eksperci uważają, że nie ma szans na ewentualną powtórkę głosowania. - Sprawa jest zamknięta, jest to wołanie na puszczy. Erdogan nie po to robił referendum, nie po to bardzo starał się, żeby wygrać, a pamiętajmy, że nie było ono przesądzone - mówił wieloletni korespondent na Bliskim Wschodzie, Mariusz Borkowski. Sam prezydent Erdogan odrzucił oskarżenia o nieprawidłowości i po referendum zapewniał, że w Turcji nie zostanie wprowadzony system autorytarny.
Jeśli wyniki głosowania zostaną ostatecznie zaakceptowane, w Turcji zostanie zlikwidowany urząd premiera, w szefem rządu zostanie prezydent. On też będzie miał prawo powoływania sędziów, rozwiązywania parlamentu i decydowania o obsadzie ważnych stanowisk w kraju. Przeciwnicy Recepa Erdogana twierdzą, że będzie miał on władzę autorytarną.