Nie ukrywam, że do ponownego wydawania odświeżonych wersji starych gier podchodzę sceptycznie. Gdy jest to zwykły remaster, bez żadnych fajerwerków, żerujący na naszej nostalgii, to krytykuję aż miło. Ale są przypadki, gdy nowa wersja przekracza wyobrażenia graczy. Ba, gdy tak naprawdę nie jest to już nawet "zwykły" remake. Bo nie tylko miażdży nowoczesną oprawą graficzną, wprowadza mnóstwo istotnych zmian i przede wszystkim znacznie rozbudowuje znaną historię. I tak jest z Final Fantasy VII Remake, który praktyczne jest całkowicie nową, doskonałą w każdym calu grą.
Grę do recenzji dostaliśmy od polskiego wydawcy firmy Cenega.
23 lata temu na pierwszym PlayStation uruchomiłem Final Fantasy VII, z praktycznie nieznanego mi gatunku jRPG. Trzy płyty wypełnione wspaniałą historią, niesamowitym światem i bohaterami, do których bardzo się przywiązałem. Minimum kilkadziesiąt godzin zabawy, którą przeżyłem trzykrotnie. Były podejścia do kolejnych części serii, ale z innymi bohaterami już mnie tak nie zachwyciły. Praktycznie do Final Fantasy X moja styczność z gatunkiem japońskich gier RPG naturalnie wymarła. Aż do teraz.
Już od pierwszych zapowiedzi Final Fantasy VII Remake wiadomo było, że będzie więcej, lepiej, ładniej i trochę inaczej. Nie wiem czy w ostatnich latach była jakakolwiek gra, wobec której oczekiwania były tak gigantyczne. Ortodoksyjni fani mieli mnóstwo wątpliwości, bo chyba chcieli przeniesienia wszystkiego 1 do 1. A ja czekałem, pełen obaw, ale i ciekawości, co takiego zmienią w jednej z najlepszych gier w historii branży. A zmienili bardzo dużo i grze wyszło to mocno na plus.
Najważniejszą różnicą jest miejsce, gdzie rozgrywa się historia. W oryginale miasto Midgar opuszczałem po kilku godzinach grania. W remake’u cała przygoda dzieje się tylko tutaj, za murami wielkiej metropolii. To znacząca zmiana, ale pozwalająca twórcom znacznie rozbudować wątki, które w pierwowzorze były tylko nakreślone. Oczywiście całość historii jest taka sama. Korporacja Shinra czerpie z planety życiodajną energię Mako, a eko-terroryści z grupy Avalanche walczą z ich niszczycielską siłą. Częściej pojawia się też tajemniczy Sephiroth, którego obecność jest tu mocno naznaczona, a jak pamiętamy z oryginału, jest to wyjątkowo ważna postać.
Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście postacie Clouda, Barreta, Tify czy Aerith, tak doskonale znane fanom serii. Ale tutaj ich relacje wchodzą na jeszcze wyższy poziom. Poznajemy więcej szczegółów, nowe ścieżki, historie. Mimo to Cloud nadal jest ex żołnierzem robiącym wszystko dla pieniędzy (przynajmniej początkowo), Barret wielkim i prostym człowiekiem o gołębim sercu, Tifa pielęgnuje pamięć o młodzieńczej przyjaźni z Cloudem, a Aerith jest słodką i tajemniczą kwiaciarką. Wszystko jest jak być powinno, ale ich historie i relacje są pełniejsze, a to dzięki skondensowaniu fabuły do wydarzeń z miasta Midgar. Zwłaszcza relacje Coluda z dziewczynami, które często wchodzą pa poziom niby niewinnego flirtu. Ale twórcy poszli kolejny wielki krok dalej. Członkowie grupy Avalanche w pierwowzorze byli statystami, postaciami przewijającymi się w tle i nie mającymi wielkiego wpływu na fabułę. W remake'u jest inaczej. Jessie, Wedge i Biggs pojawiają się częściej, uczestniczą w misjach, stanowią ważne ogniwo historii i dowiadujemy się o nich dużo więcej. Japończycy na tym nie poprzestali, dodając do gry zupełnie nowe postacie, np. motocyklowego freaka Roche czy właścicielkę gabinetu masażu Madam M. Nie chcę za dużo zdradzać, ale to nie jedyne niespodzianki.
Całość Final Fantasy VII Remake sprawia wrażenie lżejszej niż oryginał opowieści. 23 lata temu pewne lokacje i wydarzenia przytłaczały, tu jest jakoś tak przyjaźniej, bardziej kolorowo. Fanie przeżywa się rzeczy, znane od lat, ale wykonane z niezwykłą dbałością, w końcu technologia od tego czasu zrobiła potężny skok jakościowy. Widać, że twórcy nie szczędzili środków i pomysłów. Ważną zmianą jest też przemieszczanie się, gdyż gra jest bardzo liniowa. Wąskie zamknięte korytarze jak po sznurku prowadzą do celu, na szczęście są odskocznie. To sektory miasta, w których można swobodnie biegać, odwiedzać sklepy, przyjmować i wykonywać misje poboczne, czy podbijać statystyki postaci, walcząc z potworami panoszącymi się w pobliżu. Roboty jest sporo, a i fabuła nabiera tam tempa. Sektorów Midgaru jest kilka i na całe szczęście w późniejszej fazie gry można pomiędzy nimi dość szybko podróżować.
Teraz przejdźmy do mięsa armatniego, czyli walki. W oryginale były one losowe, natrafić na potyczkę można było w każdym miejscu mapy. W remake'u przeciwników widać z daleka i niejako wbiega się w walkę. Cloud z ewentualnymi partnerami podbiega do wroga i od razu zaczyna się rzeż. W zależności od wybranego sposobu sterowania można skupić się tylko na odpalaniu umiejętności i czarów, ale można też biegać, robić uniki i samodzielnie nawalać ciosami w oczekujących zagłady przeciwników. W tym czasie towarzysząca nam osoba lub osoby samodzielnie walczą, ale w każdej chwili można się na nich przełączyć i wykorzystać ich możliwości bitewne. Dzieje się sporo , bo każda z postaci ma swoje umiejętności. Duże znaczenie mają też materie, czyli specjalne kulki dające broni dużo nowych możliwości. Zresztą sam oręż też można rozwijać w specjalnych drzewkach, samodzielnie wybierając co dla nas ważne. Połączenie ciosów, magii i materii daje spore pole do popisów. Są też oczywiście summony, potężne potwory przywoływane w czasie walk z bossami. Wpierw trzeba zdobyć dedykowane im materie, ale mając je w składzie żadna potyczka nie jest straszna. Co ciekawe, w oryginale summon zadawał cios i znikał. Można go było przywoływać wielokrotnie. Tutaj pojawia się na arenie i walczy na zasadach zbliżonych do zwykłego członka drużyny. Ifrit zionie ogniem, Shiva zamraża wszystko, a jest jeszcze Leviathan, Chocobo, kaktus... W trakcie walki dzieje się naprawdę sporo, zwłaszcza podczas starć z bossami, gdzie kilkudziesięciometrowe skoki i inne cuda są po prostu standardem. Niektóre starcia na długo zapadają w pamięć.
A to wszystko i nawet więcej w fenomenalnej oprawie graficznej. Final Fantasy VII Remake wygląda po prostu obłędnie. Dziesiątki tysięcy małych detali tworzą gigantyczną, robiącą świetne wrażenie całość. Przechadzanie się po różnorodnych sektorach, gdzie nic nie zdarza się dwa razy, każdy fragment lokacji wygląda inaczej, ocieka dbałością wykonania i mnóstwem drobnostek, na które normalnie nie zwraca się uwagi. Wystarczy krótka wycieczka np. po slumsach, czy ogrodzie przy domu Aerith, by oniemieć z wrażenia. Tak wyobrażałem sobie gry o gigantycznych budżetach na nowej generacji konsol, a dostałem to już teraz. Bez wątpienia to jedna z najpiękniej wykonanych produkcji obecnej generacji. Również postacie wyglądają fantastycznie, ich ruchy, zachowanie, wygląd. Zwłaszcza kobiece, od razu widać, że większość prac wykonywali mężczyźni. Ale to też wymóg scenariusza, bo Cloud - mimo swojego sztywnego zachowania - ma spore powodzenie u kobiet.
Final Fantasy VII Remake w każdym calu jest perfekcyjny. Przygodę można zakończyć po 40 godzinach, ale i tak do zrobienia zostaje mnóstwo zadań pobocznych. Nie ma tu wielkiej otwartej mapy jak w pierwowzorze, ale gra pozwala wybrać rozdział i bawić się dalej. I teraz siedzę i zastanawiam się, do czego by się tu przyczepić i nie znajduję nic. Mówię wam, jeśli chcecie zobaczyć jedną z najlepszych gier tej generacji, zagrajcie w Final Fantasy VII Remake. I wcale nie trzeba być fanem japońskich gier RPG. Ja nim przecież nie jestem.
Już od pierwszych zapowiedzi Final Fantasy VII Remake wiadomo było, że będzie więcej, lepiej, ładniej i trochę inaczej. Nie wiem czy w ostatnich latach była jakakolwiek gra, wobec której oczekiwania były tak gigantyczne. Ortodoksyjni fani mieli mnóstwo wątpliwości, bo chyba chcieli przeniesienia wszystkiego 1 do 1. A ja czekałem, pełen obaw, ale i ciekawości, co takiego zmienią w jednej z najlepszych gier w historii branży. A zmienili bardzo dużo i grze wyszło to mocno na plus.
Najważniejszą różnicą jest miejsce, gdzie rozgrywa się historia. W oryginale miasto Midgar opuszczałem po kilku godzinach grania. W remake’u cała przygoda dzieje się tylko tutaj, za murami wielkiej metropolii. To znacząca zmiana, ale pozwalająca twórcom znacznie rozbudować wątki, które w pierwowzorze były tylko nakreślone. Oczywiście całość historii jest taka sama. Korporacja Shinra czerpie z planety życiodajną energię Mako, a eko-terroryści z grupy Avalanche walczą z ich niszczycielską siłą. Częściej pojawia się też tajemniczy Sephiroth, którego obecność jest tu mocno naznaczona, a jak pamiętamy z oryginału, jest to wyjątkowo ważna postać.
Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście postacie Clouda, Barreta, Tify czy Aerith, tak doskonale znane fanom serii. Ale tutaj ich relacje wchodzą na jeszcze wyższy poziom. Poznajemy więcej szczegółów, nowe ścieżki, historie. Mimo to Cloud nadal jest ex żołnierzem robiącym wszystko dla pieniędzy (przynajmniej początkowo), Barret wielkim i prostym człowiekiem o gołębim sercu, Tifa pielęgnuje pamięć o młodzieńczej przyjaźni z Cloudem, a Aerith jest słodką i tajemniczą kwiaciarką. Wszystko jest jak być powinno, ale ich historie i relacje są pełniejsze, a to dzięki skondensowaniu fabuły do wydarzeń z miasta Midgar. Zwłaszcza relacje Coluda z dziewczynami, które często wchodzą pa poziom niby niewinnego flirtu. Ale twórcy poszli kolejny wielki krok dalej. Członkowie grupy Avalanche w pierwowzorze byli statystami, postaciami przewijającymi się w tle i nie mającymi wielkiego wpływu na fabułę. W remake'u jest inaczej. Jessie, Wedge i Biggs pojawiają się częściej, uczestniczą w misjach, stanowią ważne ogniwo historii i dowiadujemy się o nich dużo więcej. Japończycy na tym nie poprzestali, dodając do gry zupełnie nowe postacie, np. motocyklowego freaka Roche czy właścicielkę gabinetu masażu Madam M. Nie chcę za dużo zdradzać, ale to nie jedyne niespodzianki.
Całość Final Fantasy VII Remake sprawia wrażenie lżejszej niż oryginał opowieści. 23 lata temu pewne lokacje i wydarzenia przytłaczały, tu jest jakoś tak przyjaźniej, bardziej kolorowo. Fanie przeżywa się rzeczy, znane od lat, ale wykonane z niezwykłą dbałością, w końcu technologia od tego czasu zrobiła potężny skok jakościowy. Widać, że twórcy nie szczędzili środków i pomysłów. Ważną zmianą jest też przemieszczanie się, gdyż gra jest bardzo liniowa. Wąskie zamknięte korytarze jak po sznurku prowadzą do celu, na szczęście są odskocznie. To sektory miasta, w których można swobodnie biegać, odwiedzać sklepy, przyjmować i wykonywać misje poboczne, czy podbijać statystyki postaci, walcząc z potworami panoszącymi się w pobliżu. Roboty jest sporo, a i fabuła nabiera tam tempa. Sektorów Midgaru jest kilka i na całe szczęście w późniejszej fazie gry można pomiędzy nimi dość szybko podróżować.
Teraz przejdźmy do mięsa armatniego, czyli walki. W oryginale były one losowe, natrafić na potyczkę można było w każdym miejscu mapy. W remake'u przeciwników widać z daleka i niejako wbiega się w walkę. Cloud z ewentualnymi partnerami podbiega do wroga i od razu zaczyna się rzeż. W zależności od wybranego sposobu sterowania można skupić się tylko na odpalaniu umiejętności i czarów, ale można też biegać, robić uniki i samodzielnie nawalać ciosami w oczekujących zagłady przeciwników. W tym czasie towarzysząca nam osoba lub osoby samodzielnie walczą, ale w każdej chwili można się na nich przełączyć i wykorzystać ich możliwości bitewne. Dzieje się sporo , bo każda z postaci ma swoje umiejętności. Duże znaczenie mają też materie, czyli specjalne kulki dające broni dużo nowych możliwości. Zresztą sam oręż też można rozwijać w specjalnych drzewkach, samodzielnie wybierając co dla nas ważne. Połączenie ciosów, magii i materii daje spore pole do popisów. Są też oczywiście summony, potężne potwory przywoływane w czasie walk z bossami. Wpierw trzeba zdobyć dedykowane im materie, ale mając je w składzie żadna potyczka nie jest straszna. Co ciekawe, w oryginale summon zadawał cios i znikał. Można go było przywoływać wielokrotnie. Tutaj pojawia się na arenie i walczy na zasadach zbliżonych do zwykłego członka drużyny. Ifrit zionie ogniem, Shiva zamraża wszystko, a jest jeszcze Leviathan, Chocobo, kaktus... W trakcie walki dzieje się naprawdę sporo, zwłaszcza podczas starć z bossami, gdzie kilkudziesięciometrowe skoki i inne cuda są po prostu standardem. Niektóre starcia na długo zapadają w pamięć.
A to wszystko i nawet więcej w fenomenalnej oprawie graficznej. Final Fantasy VII Remake wygląda po prostu obłędnie. Dziesiątki tysięcy małych detali tworzą gigantyczną, robiącą świetne wrażenie całość. Przechadzanie się po różnorodnych sektorach, gdzie nic nie zdarza się dwa razy, każdy fragment lokacji wygląda inaczej, ocieka dbałością wykonania i mnóstwem drobnostek, na które normalnie nie zwraca się uwagi. Wystarczy krótka wycieczka np. po slumsach, czy ogrodzie przy domu Aerith, by oniemieć z wrażenia. Tak wyobrażałem sobie gry o gigantycznych budżetach na nowej generacji konsol, a dostałem to już teraz. Bez wątpienia to jedna z najpiękniej wykonanych produkcji obecnej generacji. Również postacie wyglądają fantastycznie, ich ruchy, zachowanie, wygląd. Zwłaszcza kobiece, od razu widać, że większość prac wykonywali mężczyźni. Ale to też wymóg scenariusza, bo Cloud - mimo swojego sztywnego zachowania - ma spore powodzenie u kobiet.
Final Fantasy VII Remake w każdym calu jest perfekcyjny. Przygodę można zakończyć po 40 godzinach, ale i tak do zrobienia zostaje mnóstwo zadań pobocznych. Nie ma tu wielkiej otwartej mapy jak w pierwowzorze, ale gra pozwala wybrać rozdział i bawić się dalej. I teraz siedzę i zastanawiam się, do czego by się tu przyczepić i nie znajduję nic. Mówię wam, jeśli chcecie zobaczyć jedną z najlepszych gier tej generacji, zagrajcie w Final Fantasy VII Remake. I wcale nie trzeba być fanem japońskich gier RPG. Ja nim przecież nie jestem.
Zobacz także
2020-02-15, godz. 06:00
[15.02.2020] Giermasz #385 - Zombie, demony i kucharz
W tym programie zajęliśmy się trzema sprawami: po pierwsze, Bartek Czetowicz uporał się z namolnymi żywymi truposzami w dobrej sieciowej strzelance Zombie Army 4: Dead War . Nasz recenzent poleca. Andrzej Kutys także zachęca, aby spróbować…
» więcej
2020-02-15, godz. 06:00
Zombie Army 4: Dead War [PS4]
Motyw eliminowania zombie - różnej maści - został już przerobiony w historii gier komputerowych na tysiące różnych sposobów. Ciężko obecnie wymyślić coś nowego, ciężko czymś w pełni zaskoczyć graczy. Nie inaczej jest z nowym…
» więcej
2020-02-15, godz. 06:00
Zombie Army 4: Dead War [PS4]
Motyw eliminowania zombie - różnej maści - został już przerobiony w historii gier komputerowych na tysiące różnych sposobów. Ciężko obecnie wymyślić coś nowego, ciężko czymś w pełni zaskoczyć graczy. Nie inaczej jest z nowym…
» więcej
2020-02-14, godz. 15:29
ARCHIWUM 2019, grudzień
» więcej
2020-02-14, godz. 15:28
ARCHIWUM 2020
» więcej
2020-02-14, godz. 15:28
ARCHIWUM 2020, styczeń
» więcej
2020-02-14, godz. 14:14
[08.02.2020] Reperkusje
Żeby było śmieszniej - tytułowych reperkusji po opóźnieniu premiery największej polskiej produkcji właściwie nie było. Bo dzięki serialowi o Białym Wilku znowu świetnie im się sprzedają gry z tym bohaterem i zamiast dołować…
» więcej
2020-02-14, godz. 13:53
[08.02.2020] Koronawirus cz1
Cóż - to może i nie jest dobra konstatacja - gdy zakładamy, że pojawią się kolejne części kącika technologicznego, które mogą zdominować informacje o niebezpiecznej sytuacji jaka zdarzyła się w Chinach. Nasz ekspert Radek Lis…
» więcej
2020-02-08, godz. 06:00
Please The Gods [Switch]
Kostki, kostki... wszędzie widzę kostki... Te do gry, dodajmy dla jasności, heh. Właściwie Please The Gods jawi mi się jako jedna wielka sześcienna kostka, bo i na generowanych przez konsolę rzutach i losowości oparto zabawę w tej…
» więcej
2020-02-08, godz. 06:00
Please The Gods [Switch]
Kostki, kostki... wszędzie widzę kostki... Te do gry, dodajmy dla jasności, heh. Właściwie Please The Gods jawi mi się jako jedna wielka sześcienna kostka, bo i na generowanych przez konsolę rzutach i losowości oparto zabawę w tej…
» więcej