Urodziłem się w roku debiutu płytowego Kate Bush. Pierwsze lata życia to niezbyt fascynujący czas świadomego odbioru muzyki, czyli powtarzający się rytuał: łóżeczko, mleko, sen Dopiero w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły powoli docierać do mnie dźwięki. Przeróżne dźwięki dochodzące zewsząd. Od piosenek dla dzieci przez krótkie dżingle radiowe, pieśni kościelne aż po przeboje z opolskiego festiwalu oraz Listy Trójki. Tygiel szumów, melodii i dźwięków na przemian wzruszał, denerwował, śmieszył, niepokoił... a ja odkryłem wtedy, że muzyka nie jest mi obojętna i powoli stawała się moją fascynacją, graniczącą później chyba nawet z obsesją. W nosie miałem sport czy film. Obserwowałem świat przepuszczony przez pryzmat muzyki. Z roku na rok chciałem wiedzieć więcej, dlaczego dani artyści ubierają się tak a nie inaczej, czemu stroją takie kretyńskie miny w telewizji i o czym śpiewają. Od najmłodszych lat miałem dar do zapamiętywania muzycznych tytułów, twarzy piosenkarzy, łączenia i kojarzenia przeróżnych niuansów muzycznych. Nie było to przez nikogo wymuszane, tylko naturalne. Hobby, które zajmowało mi większość wolnego czasu. Sporo rzeczy z języka angielskiego dowiedziałem się sam, wertując godzinami słownik w poszukiwaniu słów do przetłumaczenia tekstu danej piosenki.
Nie wiem, który to dokładnie był rok, prawdopodobnie 1983 lub 1984 kiedy po raz pierwszy usłyszałem jej głos. Ze strzępków pamięci wyławiam dziś dwie piosenki "Wuthering Heights" oraz "Babooshka". Świdrującym, piskliwym głosem od razu mnie zraziła i wiedziałem jedno: omijać tę panią szerokim łukiem. Pamiętam też, że w czasach szkolnej podstawówki jeśli nawet ktoś z moich rówieśników odnotował istnienie Kate Bush, to tylko po to by się z niej ponabijać. Nic dziwnego, taka teatralna, dziwaczna forma przekazu dla dzieciaków musiała być zabawna, a jeśli ktoś jeszcze trafił w telewizji na teledysk do "Babooshki", to nie tylko zabawna ale i głupkowata Szczerze powiedziawszy, to nawet dziś refren tej piosenki wydaje mi się nieco infantylny. Nie zostałem wtedy, jak można się domyślić, fanem Brytyjki i odpłynąłem w rejony przebojowego i "bezpiecznego" popu w stylu A-Ha i Pet Shop Boys, którzy szturmem zaczęli zdobywać europejskie listy przebojów.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, po zmianach ustrojowych, zaczęto instalować osiedlowe telewizje kablowe. Nagle okazało się, że są kanały nadające muzykę przez cały dzień, można było poznawać zespoły, o których wcześniej nie miało się zielonego pojęcia. W powietrzu czuło się, że "idzie nowe"... Nadchodził rok 1993 i piętnasty rok mojego życia. Wtedy Kate Bush zraziła mnie do siebie drugi raz. Wydała swój ostatni (na dłuuuugie lata) album i tuż przed zniknięciem ze sceny muzycznej promowała go kolejnym denerwującym mnie singlem "Rubberband Girl", który śmigał przez chwilę dość intensywnie na MTV. Pogrzebałem ją wtedy na dobre, tym bardziej, że po piętach deptały jej debiutujące solo następczynie jak Bjork, czy Tori Amos, a ja zwróciłem się bardziej ku muzyce gitarowej oraz, jak większość Polaków, zakochałem w Nosowskiej i zespole Hey
Świadomie i o wiele bardziej wyrozumiale zacząłem sięgać po płyty przeróżnych artystów dopiero po roku 2000, między innymi po płyty Kate Bush, kiedy ta była w głębokiej śpiączce artystycznej, wtedy wydawało się, że już dożywotniej. I dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać piękno jej muzyki. Łapało mnie powolutku, ale coraz skuteczniej...
Kate Bush nie ma nic wspólnego z przeciętną gwiazdą muzyki popularnej lub rockowej. Rozbita rodzina, alkohol, narkotyki? Nic z tego! Pogodny, ciepły dom i otaczający ją opieką rodzice i bracia. Bush lubiła co prawda w początkowym etapie kariery wypalać dość solidne ilości trawki i wypijała hektolitry herbaty. To pierwsze w końcu zarzuciła, natomiast uzależnienie od herbaty zostało jej jedynym narkotykiem, od którego do dziś nie może się uwolnić.. Kariera, która od początku stała się solidnym biznesem rodzinnym pozwoliła Kate Bush na prawdziwą WOLNOŚĆ artystyczną, na którą naprawdę niewielu artystów mogło, może i będzie kiedykolwiek mogło sobie pozwolić. Wszystkie porażki i złe decyzje wynikające z kompromisów początku kariery, szybko wzmocniły jej kręgosłup. Już od trzeciej płyty "Never For Ever" sama, z niewielką pomocą najbliższych, zarządzała swoją karierą muzyczną. Wywalczyła kontrakt, o którym inni debiutanci mogli jedynie pomarzyć. W miarę szybko wywalczyła też prawo własności do całej swojej twórczości, zapewniając sobie pogodną finansową przyszłość. Już jako nastolatka tupnęła nóżką przy wyborze debiutanckiego singla. Zamiast "James And The Cold Gun" (tak chcieli w EMI) zażądała "Wuthering Heights". Przy następnym singlu nikt już nie zamierzał się z nią kłócić, sama zadecydowała, że będzie to "The Man With The Child In His Eyes". Czasy się zmieniają... W dzisiejszych realiach tysiące debiutantów bez żadnych grymasów oddałoby strzępek jakiejkolwiek kompozycji, by tylko zostać przez sekundę zauważonym! I tu mamy zasadniczą różnicę między Kate a obecnymi młodymi muzykami. Zamiast upierdliwie narzucać się mediom, ona zatapiała się bez reszty w pracy w studiu nagraniowym. I nie można zrzucać tego jedynie na czasy, w których przyszło tworzyć danym muzykom, ogromne znaczenie ma również to, kto ma jakie priorytety, decydując się na dołączenie do grona twórców muzyki. W ciągu kariery podejmowała przedziwne i wydawałoby się, że sprzeczne rozsądkowi decyzje. Jako dwudziestolatka, u progu kariery odrzuciła propozycję otwierania gigantycznych amerykańskich występów u boku megagwiazdy Fleetwood Mac, ale już w roku 1985, a więc w momencie gdy dysponowała odpowiednią wolnością artystyczną, uległa namowom EMI by zmienić tytuł singla "A Deal With God" na "Running Up That Hill". Istniało niebezpieczeństwo, że singiel byłby uziemiony w krajach katolickich ze względu na tytuł. I chociaż Kate Bush uważała to za absurd, zgodziła się. Tak jakby intuicyjnie przewidywała, że stanie się największym przebojem w jej dorobku. Utalentowana dziewczyna, która swoje pomysły dopieszczała tak długo, aż przylgnęła do niej łatka perfekcjonistki, wspierana przez rodzinę, ale do niczego nie zmuszana. Pewnie dlatego wyrosła na zwyczajną kobietę (w przeciwieństwie do, weźmy pierwszego z brzegu, Michaela Jacksona, który za młodego "tresowany na gwiazdę", co prawda też stał się perfekcjonistą, ale w końcu lekko "sfiksował" i dorobił się opinii dziwaka). Potwierdzają to jej bliscy współpracownicy: "Kate nie potrzebowała niczego, czym tak się podniecają typowe gwiazdy rocka. Jeśli dałeś jej samochód, to go brała, ale nie obchodziło jej, co to za marka. Gdy była w trasie, chciała mieć ładny pokój, ale nie musiał to być wielki apartament na najwyższym piętrze. Chciała żyć wygodnie, chciała mieć spokój, ciszę i czas na taniec, wszystko to było dla niej bardzo ważne, jednak nie potrzebowała menedżera, by móc go zbesztać za to, że nie załatwił jej dostatecznie wielkiego samochodu".
Żeby zrozumieć fenomen tej artystki, potrzeba wyobraźni. Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, czyli okres dla Bush najaktywniejszy i najbardziej płodny artystycznie to w sferze muzycznej, patrząc z perspektywy 2014 roku, już właściwie "prehistoria". Od tamtej pory powstało i odeszło w cień wiele gatunków muzycznych. Zmieniały się nie tylko techniki nagrywania muzyki, ale także mentalność i obyczajowość ludzi. Internet zrewolucjonizował i bezpowrotnie zmienił świat. Rynek muzyczny, pomimo tego, że teoretycznie rządzi się tymi samymi prawami co 30 lat temu, dziś pędzi trzy razy szybciej, wchłania, przetrawia i szybciutko wydala wszystkie zespoliki i podgatunki muzyczne, zapominając po chwili o ich istnieniu. Nie ma chyba na świecie osoby, która potrafiłaby go obecnie ogarnąć. Mówiąc najkrócej - za dużo, za szybko i niestety coraz płyciej, jeśli chodzi o jakość i wymagania odbiorców. Dowodem na to niech będzie fakt, że kiedy Kate Bush wydała swój piąty i najpopularniejszy album "Hounds Of Love" w 1985, pojawiły się ataki ze strony branży muzycznej, jakoby jej muzyka stała się zbyt słodka. "Większość jej płyt zalatuje kartami tarota, kuchennymi zasłonkami i poduszkami wypełnionymi lawendą" - pisano uszczypliwie w magazynie Melody Maker po ogromnym sukcesie albumu. Spróbowałem wyobrazić sobie, że ta płyta ukazuje się dziś. Z pewnością jej zawartość byłaby "zbyt trudna" by królować na parkietach obok Rihanny, Miley Cyrus czy nawet Madonny, z którą przecież Bush walczyła w połowie lat osiemdziesiątych o pierwsze miejsce listy przebojów! Oto w jaki sposób z biegiem lat zmieniało się pojęcie muzyki pop. "Szczerze życzę jej powodzenia, bo jest naprawdę na pierwszej linii! Ona naprawdę lubi być widoczna. Mnie trudno byłoby tak żyć". Tak w 1989 roku Kate Bush skomentowała rosnącą w potęgę popularność Madonny i sama, powoli zaczęła usuwać się na boczny tor. Wywiady w programach telewizyjnych, które z początku kariery nie sprawiały jej większego kłopotu, z czasem stawały się coraz bardziej uciążliwe. Opierały się na plotkowaniu i wypominaniu przeszłości, dlatego artystka przestała w końcu ich udzielać. Po wydaniu albumu "The Red Shoes" w 1993 roku zniknęła ze sceny muzycznej. Album nie miał najlepszej prasy i przeszedł prawie niezauważony. W życiu prywatnym Kate zakotłowało się. Śmierć matki (po której odziedziczyła uwielbianą przez wszystkich gościnność i pogodę ducha) i rozpad długoletniego związku z Delem, który od lat był także jej muzycznym partnerem zwolniło tryb pracy artystki. Pochłonięta harówką przez ostatnie dwadzieścia lat nie miała pewnie czasu by się zatrzymać i podjąć ważne życiowe decyzje. Pozbierała się jednak i z nowym partnerem utworzyła nowy związek. Odchodzi starsze pokolenie, a przychodzi nowe. W 1998 roku, w wieku czterdziestu lat urodziła dziecko i zafundowała sobie długi okres macierzyński
Oto dwa pytania, które i tak w końcu padną przy każdej rozmowie o tej artystce: dlaczego zagrała tylko jedną trasę koncertową na początku kariery w 1979 roku oraz po co wróciła do koncertowania po trzydziestu pięciu latach, w roku 2014? Moim zdaniem odpowiedź na pierwsze pytanie jest, wbrew pozorom, dość banalna i padła już gdzieś wyżej w tekście. Kate Bush narzekała co prawda na wyczerpanie po trasie koncertowej, ale nie zapowiedziała jasno, że nigdy nie wróci na scenę, więc wszystkie odpowiedzi w przeróżnych publikacjach trzeba traktować na zasadzie domysłów. Ja myślę, że nie koncertowała, bo nie miała na to ochoty. To nie może być łatwe dla kogoś, kto obsesyjnie dba o wszystkie detale, a ona przecież zdecydowanie bardziej wolała pracę studyjną Jako odpowiedź na drugie pytanie powinno wystarczyć jedno nazwisko ... Albert McIntosh, czyli Bertie. To głównie dzięki niemu mogłem zobaczyć na scenie Kate Bush. Szesnastoletni obecnie syn artystki stał się głównym motorem, który napędzał silniki tej niełatwej decyzji. Z programu występów, wydanego w formie pięknego albumu, dowiedziałem się, że gdyby nie jego entuzjazm w całych przygotowaniach to z pewnością słynna mama stchórzyłaby i zrezygnowała z powrotu. Na "liście płac" jego nazwisko zostało nawet wyróżnione pod hasłem Creative Advisor, a przecież brał też udział w przedstawieniu jako wokalista i aktor! Od marca 2013 roku ruszyły poszukiwania obiektu i cała masa żmudnych przygotowań. W marcu 2014 roku ukazała się zaskakująca zapowiedź, że Kate Bush zagra serię koncertów w Londynie...
Zdobycie biletów na ten występ graniczyło z cudem. O tym, że dokonałem cudu, przekonywałem się następnymi tygodniami. Masa fanów z całego świata klęła z wściekłości na forach internetowych, że nie zdobyli biletu. Wszystkie wejściówki na 22 koncerty zniknęły w niecałe piętnaście minut. Zapowiedzi surowych restrykcji w sprawdzaniu ID przed wejściem, imienne wejściówki, plotki o jakichś chorych cenach za zdobycie biletu na czarnym rynku (w przedsprzedaży kosztowały 170 funtów, odsprzedawać chcieli podobno za grubo ponad 1000!), gwiazdy pokroju Bjork i Paula McCartneya widziane wśród publiczności podczas pierwszych występów (słyszałem, że tylko David Gilmour został zaproszony, inne - nawet najbardziej znane osobistości musiały kupić bilet), w końcu oświadczenie samej Bush do swoich fanów z prośbą o nieużywanie żadnych środków rejestrujących i fotografujących występy. Wszystko to dodawało, i tak już przegiętej, pompy całemu wydarzeniu.
12 września, w drodze do Eventim Apollo, podkusiło mnie by dowiedzieć się za ile mógłbym nabyć bilet u "koników". Podszedłem do jednego z nich i niewiele myśląc, wypaliłem: 400 funtów! "Za mało!" - odrzekł koleś. To ja na to: "Ok, no to nara!" Facet zmienił ton: "Zaczekaj, moment, zaraz ci załatwię za 400...". "Ale ja już nie chcę" - stwierdziłem. Facet za mną biegł aż do skrzyżowania, ale ja tylko machnąłem ręką, że zrezygnowałem. Gość nie wiedział, że od dawna mam wejściówkę, ja za to nakarmiłem ciekawość i upewniłem się, że za 400 funtów wszedłbym "od ręki" na koncert Kate Bush Zakładam optymistycznie, że delikwent nie sprzedawał fałszywki, po sprzedaży której nagle rozpłynąłby się w powietrzu...