Trudno o bardziej jazzowo poprawną rzecz. Po „My lullaby” nie można spodziewać się „wygibasów” czy nowoczesnego połamania rytmu i wokalu. Dzięki dużemu sukcesowi drugiej płyty Zaryan wzrosło zainteresowanie jej debiutanckim albumem, z którego reedycją się spotykamy. Podobnie jak na „Picking up the Pieces” i tu na krążkowym debiucie jest przede wszystkim dużo jazzowej leniwości. Nie spieszny jest tutaj wokal, nie spieszna perkusja a i instrumenty klawiszowe nie absorbują swoją ostrością. Czasem utwory wędrują oczywiście w bardziej dynamiczne zakamarki, ale trzyma się to wszystko bardzo „klasycznej” estetyki „czarnego”, amerykańskiego jazzu. To płyta przeznaczona do słuchania jej długimi, chłodniejszymi, niż letnie wieczorami. Mimo to polecamy ją również na wakacje!