Historia, o której opowiemy tym razem to z jednej strony przykład prawdziwego filmowego pragmatyzmu, a z drugiej jednak totalna abstrakcja jak na standardy Polski Ludowej. Kiedy następnym razem odwiedzicie okolice Zalewu Szczecińskiego spróbujcie na chwilę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że stoicie nad brzegiem Mekongu. Rozejrzyjcie się wokół i poczujcie zapach napalmu. Dokładnie tak zaczęła się produkcja filmu "Nie ma powrotu Johnny”. Obraz irańskiego reżysera, z obsadą złożoną ze studentów z Wietnamu, z wybitnym operatorem Sławomirem Idziakiem, który oprócz klasyków polskiego kina współtworzył na przykład "Helikopter w Ogniu”, czy "Harrego Pottera” i sowieckimi śmigłowcami z wymalowanymi napisami "MARINES”. Opowieść o wojnie wietnamskiej tworzona w Karnocicach pod Sułominem. Opis fabuły jest dość prosty: amerykański żołnierz eskortuje do obozu jenieckiego młodego żołnierza Wietkongu. Łódź, którą płyną tonie, a mężczyźni skuci ze sobą łańcuchem muszą się jakoś wyratować. Po wyjściu na brzeg czeka ich podróż przez dżunglę. Tytułowy Johnny staje się świadkiem amerykańskiego okrucieństwa, widzi bezmiar amerykańskich zbrodni na dumnym narodzie Północnego Wietnamu. To oczywiście obraz propagandowy i na przestrzeni lat jego odbiór się zmienił, ale warto przypomnieć sobie po której stronie wietnamskiego konfliktu była wtedy Polska.