Oryginalną urodę zawdzięcza matce Szwedce i ojcu Afrykaninowi, ale to nie on, oprócz matki, odegrał w jej życiu ważną rolę, tylko ojczym - amerykański trębacz jazzowy Don Cherry. Na tyle ważną, że przyjęła po nim nazwisko. Z racji zawodu ojczyma jako mała dziewczynka bywała w domu takich tuzów jazzowych jak John Coltrane i Roy Ayers. Dziś z uśmiechem wspomina historię jak ten drugi zabrał kiedyś ją i jej rodzeństwo na przejażdżkę samochodem. Był to ogromny Cadillac (rodzina Cherrych nie należała do zamożnych). Dzieciaki po wskoczeniu na tylne siedzenie od razu zaczęły bawić się sterowanymi elektrycznie szybami. "Czułam się jak w samochodzie Batmana" wspomina Neneh ze śmiechem. Twierdzi też, że to dzięki ojczymowi została muzykiem, a przełomowym momentem była trasa koncertowa w roku 1979 po klubach Nowego Jorku z grupą The Slits, na którą zaproszony został właśnie Don Cherry, który zgodził się zabrać ze sobą 15-letnią wówczas Neneh. "Dzięki Bogu zabrali mnie wtedy ze sobą..." wykrzykuje z radością w jednym z ostatnich wywiadów z tego roku. I kontynuuje: "...gdyby tego nie zrobili, prawdopodobnie nie siedziałabym tu teraz".
Nowojorski jazz, narodziny punk rocka i mieszkanie dzielone z muzykami Talking Heads, pierwsze kroki w grupie Rip Rig & Panic, powstałej na gruzach The Pop Group, fuzja funku, soulu, free jazzu. Wszystko to nabierało temperatury w organizmie młodziutkiej dziewczyny, niczym w szybkowarze, który, prędzej czy później, musiał wykipieć. Potrzebowała kogoś, kto ośmieliłby ją do rozpoczęcia komponowania własnej muzyki. Tą osobą okazał się Cameron McVey, przyszły mąż i partner muzyczny, którego poznała w 1985 roku. Efektem tego spotkania była debiutancka płyta solowa "Raw Like Sushi" z 1989 roku, która, ku przerażeniu samej artystki, zyskała gigantyczną popularność (dwie statuetki Grammy, 'best new artist' po aferze z Milli Vanilli, ostatecznie należała się jej). Choć megahit "Buffalo Stance" przypominał po troszkę dokonania grup typu Ice Mc czy Technotronic (o ile ktoś takie jeszcze dziś pamięta), ona nie czuła się częścią żadnego nurtu. Dziś wspomina: "Czułam się jak kretynka na scenie obok Soul II Soul, wiedząc, że już wepchnęli mnie w jakąś szufladkę, a moją twórczość połyka muzyka pop, musiałam coś z tym zrobić".
Po wielkim sukcesie debiutu utworzyła z mężem firmę Cherry Bear i wyciągnęła rękę do raczkującej formacji Massive Attack, wspomagając ich finansowo. Przez nich poznała Geoffa Barrowa, oraz Tricky'ego. Ze wszystkimi współpracowała w przyszłości. Można ją śmiało nazywać matką chrzestną trip-hopu, choć ona nigdy nie wybiła się na popularności tego nurtu. Wpływ tego gatunku (który chyba nawet nie miał wtedy jeszcze swojej nazwy, a którego prekursorką była, jak słusznie kiedyś stwierdził Lech Janerka, nasza Ewa Demarczyk) słychać na jej drugim albumie "Homebrew" z 1992 roku. Utwór "Piece In Mind" mógłby śmiało znaleźć się na "Blue Lines" Massive Attack, natomiast skomponowany przez Barrowa "Sometimes" bez problemu mógłby uświetnić stronę B któregoś z przyszłych niesamowitych singli grupy Portishead. Gdyby oczywiście zaśpiewała go Beth Gibbons... Tak czy siak, płyta "Homebrew", choć całkiem niezła, przeszła bez echa. Następne lata popularności Cherry wyznaczył kolejny niespodziewany przebój, czyli zaśpiewany z senegalskim wokalistą Youssou N'dourem "7 Seconds". Czy jest ktoś, kto nie zna tej piosenki? ;) Wielki europejski hicior, we Francji aż 17 tygodni spędził na pierwszym miejscu. Na trzeci album artystki trzeba było poczekać aż do 1996 roku. Płyta "Man" to przede wszystkim niesamowity singel promujący album i być może najważniejszy utwór w jej karierze. "Woman" stanowiła jakby artystyczne credo tej, jakby nie patrzeć, niezależnej artystki. I jeden z najważniejszych kobiecych tekstów piosenek w muzyce popularnej, pod którym pewnie większość osób płci żeńskiej śmiało może się podpisać:
"...Aby ocalić moje dziecko mogłabym głodować,
Moja krew płynie w każdym człowieku,
Na tej bezbożnej ziemi, na którą mnie zesłano(...)
Rodziłam i wychowywałam,
Sprzątałam i karmiłam,
Przez moją wiedzę o leczeniu nazywali mnie czarownicą,
Wypłakałam tak wiele łez
Nawet ślepiec by to zauważył,
Umierałam tak wiele razy
I po prostu wracałam do życia..."
Przejmującymi słowami i świetnym teledyskiem dosadnie odpowiedziała na utwór sprzed trzydziestu lat pod tytułem "It's a Man's Man's Man's World". Muzycznie kapitalnie sparafrazowała tamtą kompozycję i bezlitośnie uświadomiła legendę muzyki soul Jamesa Browna, że świat jednak nie kręci się jedynie wokół mężczyzn:
"To jest świat kobiety,
To jest mój świat(...),
Nie ma kobiety na tym świecie,
Ani kobiety ani dziewczynki,
Która nie mogłaby wnieść miłości
W świat mężczyzn..."
Pozostałe single z albumu, włącznie ze świetnym "Kootchi" przeszły bez echa, a Neneh Cherry zniknęła z list przebojów. Nie wróciła na nie do dnia dzisiejszego. Nazwisko Cherry nie zniknęło jednak do końca z kręgu muzyki pop, bo przez kolejnych kilka lat swoje pięć minut na listach miało jej rodzeństwo, czyli Eagle-Eye Cherry i Titiyo. Zaś sama Neneh gościnnie zaśpiewała jeszcze u Petera Gabriela i Gorillaz. Po rodzinnym projekcie CirKus z 2006 roku i romansie z jazzową grupą The Cherry Thing w roku 2011, przyszedł czas na czwartą płytę solową. Płyta "Blank Project" stworzona z londyńskim duetem RocketNumberNine to świetna mieszanka elektroniki z dojrzałymi tekstami Cherry. Wiele z nich naznaczonych jest bolesnym okresem po 2009 roku, czyli po śmierci matki. I choć zawiera bardzo dobre piosenki to przebojów z niej nie będzie. Lata 90te dawno się skończyły, dziś pływamy w wielkim śmietnisku o nazwie internet, a rola telewizji muzycznych kreujących muzyczne gusta przeszła do historii. Ale czy sama Neneh Cherry się tym przejmuje? Nie sądzę... Dowodem na to niech będzie fakt, że na obecne koncerty nie wabi słuchaczy odgrzewaniem starych kotletów. Prezentuje jedynie utwory z nowego albumu, te, które mają w tym momencie dla niej największą wartość. Tak właśnie było w dublińskim klubie Twisted Pepper dnia 28 lutego 2014 roku.