Szefowa ubrała siebie i cały zespół na czarno, scena przez większość występu tonęła w mroku, no żałoba jak nic! Dziewczyna prezentowała swoje, jak to sama określiła, power ballads, co chwilę informując nas o tym, jak bardzo jest samotna. Miałem wrażenie, że najbardziej angażuje się emocjonalnie wykonując właśnie nowe utwory. "I Follow Rivers" zostało po prostu odegrane jako hicior, który musiał się pojawić, bez specjalnych emocji, natomiast już podczas następnego "Never Gonna Love Again" Li podeszła do krawędzi sceny, gestykulowała do każdego wypowiedzianego zdania, po chwili kazała zaświecić zapalniczki, iPhony i upajała się widokiem setek małych światełek. Tak jakby oczekiwała, że nagle spośród nich wyjdzie jej kochany i ją przytuli..."Wind Of Change"? Hahahaha, tak, przez chwilę zrobiło się może zbyt ckliwie Świetnie wypadł kower Drake'a "Hold On! We're Going Home", a ostatni numer podstawowego setu, bardziej żywiołowy "Get Some" zaśpiewała wspólnie ze Stingową córką. Bo właśnie Eliot Sumner supportowała występ Lykke Li. Obejrzałem jej koncert i stwierdzam stanowczo, że do talentu kompozytorskiego swojej szwedzkiej koleżanki trochę jej jeszcze brakuje. Na bis obstawiałem, że pociągnie już do końca ten lekko rozbujany nastrój i zagra na przykład "Youth Knows No Pain", ale nic z tego. Musiała wypłakać się do końca przy "Heart Of Steel". Mój Boże, gdzie jest ten delikwent, czy on to słyszy? Ja bym na jego miejscu, choćby z samej litości, wrócił do niej i się przeprosił. Cholera wie, czy to tylko artystyczna poza przejaskrawiona na potrzeby występów? A może ona naprawdę wciąż go kocha!?