Ministerstwo Zdrowia jeszcze raz przeanalizuje ewentualny projekt zmian w ustawie o działalności leczniczej – poinformował resort w komunikacie, opublikowanym po spotkaniu premier Beaty Szydło z ministrem zdrowia Konstantym Radziwiłłem.
Nowelizacja ustawy miałaby umożliwić placówkom publicznej służby zdrowia świadczenie usług zarówno opłacanych przez NFZ jak i bezpośrednio z kieszeni obywateli. Teraz takie prawo mają tylko spółki medyczne.
Minister Konstanty Radziwiłł projekt zmian przedstawił 13 czerwca. I od razu wywołał ożywioną dyskusję. Jedni zarzucali mu, że bogatsi albo bardziej zdesperowani pacjenci będą omijać kolejki, inni cieszyli się, że wreszcie państwowa służba zdrowia będzie miała szanse na jakiekolwiek dofinansowanie.
A jest o co walczyć. Według szacunków firmy PMR – Polacy w 2015 roku wydali na prywatną służbę zdrowia prawie 40 miliardów złotych: na wizyty w prywatnych gabinetach, badania i diagnostykę, leki i suplementy, firmowe i prywatne abonamenty medyczne, dobrowolne ubezpieczenia zdrowotne.
W tym samym roku budżet Narodowego Funduszu Zdrowia wynosił niecałe 70 miliardów złotych. Gdyby choć część tego strumienia pieniędzy udało się przekierować do niedofinansowanych publicznych placówek... Na razie jednak pomysł pozostaje w zawieszeniu.
Nie jest to pierwszy pomysł tego typu. Wcześniej pojawił się on, gdy ministrem zdrowia w rządzie Prawa i Sprawiedliwości w 2007 roku był prof. Zbigniew Religa, potem koszyk bezpłatnych i gwarantowanych świadczeń medycznych opracowano, gdy ministrem zdrowia była Ewa Kopacz. Wtedy związkowcy alarmowali, że będzie to furtka do wprowadzenia także usług płatnych.
Aby chorować – trzeba mieć żelazne zdrowie – i zasobną kieszeń. Wielu z nas rezygnuje z walki o miejsce w kolejce do lekarza rodzinnego lub wielomiesięcznych oczekiwań na rejestrację u specjalisty – i wybiera prywatny gabinet lub klinikę. Zamiast badań, przepisanych przez lekarza – robimy je na własny koszt. Nie dla wygody, ale dlatego – że inaczej nie ma szans. A choroba nie poczeka na nowe limity z Narodowego Funduszu Zdrowia. Mieszkańcy Szczecina przyznają, że korzystają z prywatnej służby zdrowia z konieczności.
Nowelizacja ustawy miałaby umożliwić placówkom publicznej służby zdrowia świadczenie usług zarówno opłacanych przez NFZ jak i bezpośrednio z kieszeni obywateli. Teraz takie prawo mają tylko spółki medyczne.
Minister Konstanty Radziwiłł projekt zmian przedstawił 13 czerwca. I od razu wywołał ożywioną dyskusję. Jedni zarzucali mu, że bogatsi albo bardziej zdesperowani pacjenci będą omijać kolejki, inni cieszyli się, że wreszcie państwowa służba zdrowia będzie miała szanse na jakiekolwiek dofinansowanie.
A jest o co walczyć. Według szacunków firmy PMR – Polacy w 2015 roku wydali na prywatną służbę zdrowia prawie 40 miliardów złotych: na wizyty w prywatnych gabinetach, badania i diagnostykę, leki i suplementy, firmowe i prywatne abonamenty medyczne, dobrowolne ubezpieczenia zdrowotne.
W tym samym roku budżet Narodowego Funduszu Zdrowia wynosił niecałe 70 miliardów złotych. Gdyby choć część tego strumienia pieniędzy udało się przekierować do niedofinansowanych publicznych placówek... Na razie jednak pomysł pozostaje w zawieszeniu.
Nie jest to pierwszy pomysł tego typu. Wcześniej pojawił się on, gdy ministrem zdrowia w rządzie Prawa i Sprawiedliwości w 2007 roku był prof. Zbigniew Religa, potem koszyk bezpłatnych i gwarantowanych świadczeń medycznych opracowano, gdy ministrem zdrowia była Ewa Kopacz. Wtedy związkowcy alarmowali, że będzie to furtka do wprowadzenia także usług płatnych.
Aby chorować – trzeba mieć żelazne zdrowie – i zasobną kieszeń. Wielu z nas rezygnuje z walki o miejsce w kolejce do lekarza rodzinnego lub wielomiesięcznych oczekiwań na rejestrację u specjalisty – i wybiera prywatny gabinet lub klinikę. Zamiast badań, przepisanych przez lekarza – robimy je na własny koszt. Nie dla wygody, ale dlatego – że inaczej nie ma szans. A choroba nie poczeka na nowe limity z Narodowego Funduszu Zdrowia. Mieszkańcy Szczecina przyznają, że korzystają z prywatnej służby zdrowia z konieczności.