Płyta jest bardzo krótka, bo trwa niespełna 37 minut. Kiedy słuchałem jej pierwszy raz, to po jej zakończeniu naszło mnie zdziwienie. Jak to? Jeszcze się nie zaczęła, a już się skończyła?
Nawet ładnie się snuje ta muzyka po uszach, ale nie ma w niej zbyt wielu emocji. Ot taki sobie nudnawy rock progresywny. Osobiście życzyłbym sobie raczej kolejnej solowej płyty Stevena Wilsona, bo jego album ,,Insurgentes” wbijał w fotel. Za Blackfield tęsknić się na razie nie da.
Marcin Gondziuk
24-03-2011