Wszystko jest tutaj zanurzone w geometrycznych formach art deco. Budynek szpitala jest odpowiednio imponujący i elegancki. W holu wisi kandelabr, którego nie powstydziliby się przedstawiciele lokalnej socjety. Zieleń, złoto, plumkający gramofon i paląca co najmniej dwie paczki dziennie salowa tworzą klimat leniwego filmu noir. W tym całym jazzie jesteśmy my, dziennikarz w kryzysie zawodowym (wiem, tematycznie), który w poszukiwaniu swojej zaginionej ciotki odnajduje szansę na reporterski przełom. Staramy się więc efektywnie udawać lekarza, unikać kłopotów i węszyć w poszukiwaniu ciemnych tajemnic szpitala.
To właśnie przyciągnęło mnie do Sanatorium, dyskretnie niepokojąca estetyka i użycie kart jako mechaniki. Przypomniały mi się od razu godziny spędzone z fantastycznym Cultist Simulator. Z resztą, patrząc na zbieżność nazw i podejścia do grafiki, myślę, że twórcy Sanatorium też mieli w głowie tę niezwykłą karciankę.
Drugą, widoczną jak na dłoni inspiracją, było zdecydowanie Papers Please. Sanatorium też daje nam żmudne obowiązki, które wykonujemy dla bezdusznej instytucji. Za dnia przebieramy w papierach, diagnozujemy pacjentów, dobieramy terapie, a w nocy mamy okazję poszperać po szpitalu w poszukiwaniu śladów zaginionej ciotki.
Niestety, Sanatorium nie jest w stanie równać się z żadną ze swoich wielkich inspiracji. Brakuje jej artystycznego polotu, klimatu i radości z odkrywania nowych mechanik, które przykuwały mnie do Cultist Simulator. Z drugiej strony nie potrafi unieść moralnych zagwozdek związanych z wybraną tematyką i niespecjalnie wykorzystuje nietypowe mechaniki by złapać mnie za sumienie, tak jak to robiło Papers Please.
Rozgrywka potrafi być frustrująca, a decyzję by odebrać nam dostęp do danych pacjentów w momencie wybierania kart z terapiami nazwałabym co najmniej leniwą. W efekcie największym wyzwaniem jest zapamiętanie ciągów liczb i kolorów (bo do tego sprowadza się właściwie mechanika leczenia) i coś, co nazwę, niewspółmierną karą za błędy, czyli drastyczne cofanie naszych postępów przy każdej pomyłce.
Błędy! Są one ogromną bolączką tego tytułu, a obok nich stoi niezbyt jasny interfejs. Listy, które musimy otworzyć by posunąć grę do przodu nie otwierają się. Banda osiłków, która straszyła mnie jednego wieczoru, drugiego cały czas stoi przed moimi drzwiami i nie pozwala na zakończenie dnia. Trzy razy zaczynałam nową grę z powodu tego typu problemów, które sprawiały, że moje zapisy nie nadawały się absolutnie do niczego. Do tego zdarzało mi się utknąć, bo nie zauważyłam guzika, który za bardzo zlał się z tłem.
Szkoda, bo sam interfejs mógłby być mocną stroną tytułu. Ma w sobie coś satysfakcjonująco analogowego. Wszystko wydaje się być dotykalne – przekładanie kopert i papierów sprawiało mi wielką przyjemność, a kolekcjonowanie płyt do gramofonu byłoby wspaniałą mechaniką, gdyby nie to, że było ich tak mało.
Bardzo chciałam, żeby Sanatorium było dobre. To połączenie, które naprawdę mogło się udać. Niestety, wygląda na to, że nasz dziennikarz nie rozwinie skrzydeł kariery, a ciotka będzie musiała poradzić sobie sama. Daję 5/10 – znajdziecie tam kilka dobrych momentów, ale uważam, że nie warto dla nich tracić głowy.