Udowodnię Wam jednak, że funkcja włodarza miasta nie należy do tych z kategorii najspokojniejszych pod słońcem. Dziś mam coś dla fanów prawdziwych city-builderów, którzy plany swoich miast mają dosłownie w małym paluszku, czyli grę Smart City Plan. Pozwólcie więc, że oprowadzę Was po mojej wersji wirtualnego Szczecina.
Nasza przygoda zaczyna się tu na niewielkiej i totalnie pustej mapie. To od nas zależy, które miejsce stanie się zalążkiem naszej przyszłej, ogromnej metropolii. Wytyczamy więc pierwszą ulicę, planujemy miejsca, w których w przyszłości wybudują się, a następnie wprowadzą pierwsi mieszkańcy, dbamy o handel, przemysł i tak dalej i tak dalej.
Pierwsze zderzenie z idylliczną rzeczywistością przychodzi tu jednak bardzo szybko. No tak, zapomnieliśmy o prądzie! Przecież to wydaje się takie oczywiste, bez energii nie ruszą wodociągi, nie będzie też możliwości, by odebrać od mieszkańców produkowane śmieci, a handlarze nie uruchomią nawet kas. No cóż, mały falstart nikomu jeszcze krzywdy nie zrobił, ale szybko okazuje się, że koszt budowy nowej elektrowni dosłownie powala, wpadamy więc w pierwsze pożyczki, ale przynajmniej na ulicach nie jest już tak przeraźliwie ciemno.
Bardzo szybko okazuje się również, że oprócz zapewnienia miastu dostępu do energii elektrycznej i wizji stworzenia kolejnego wielkiego blackoutu, zapomnieliśmy także o systemie odprowadzania ścieków, który pospiesznie stawiamy zbyt blisko miejskich studni, co w ekspresowym tempie skutkuje zatruciem całej wody. Katastrofa! No ale z biegiem czasu powoli udaje nam się w końcu wyjść na prostą. Gdy jednak wydaje się, że nic nie może nas już zaskoczyć, a nasza mieścina puchnie niczym dobre, drożdżowe ciasto, Smart City Plan ma dla nas cały, kolejny pakiet, mniejszych bądź większych pożarów do ugaszenia. I wydawałoby się, że może to niezwykle irytować, jednak jest zupełnie odwrotnie! To jest właśnie całe piękno tej produkcji, które sprawia, że gry z tego gatunku naprawdę się nie nudzą (chociaż potrafią naprawdę napsuć krwi). Smart City Plan uczy nas pokory i jednocześnie bardzo szybko uświadamia, że nasza podzielność uwagi i umiejętności zarządzania są jednak mocno ograniczone.
No dobra, pogadaliśmy nieco o tym czym jest Smart City Plan, teraz pora na trochę „technikaliów”. To na pewno nie jest gra dla wszystkich. Jeśli chodzi o mechanikę, ale także i sferę wizualną, tytuł bazuje nieco na kultowym i bardzo wiekowym już SimCity 2000. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, mam tu na myśli fakt, że gra dosłownie wygląda jak żywcem wyciągnięta z lat 90. Niewiele jest już dziś takich tytułów na rynku.
Mapę naszego miasta obserwujemy tu w rzucie izometrycznym, a oczy cieszy pikselowa, leciwa grafika. Menu wygląda jakby było skonstruowane pod Windows 3.11, a samej grze bliżej jest dzisiejszym tytułom przeglądarkowym, w które możecie pograć bezpośrednio przez aplikację Facebooka, niż do pełnoprawnej, pecetowej strategii. Dodajcie do tego dość monotonną i usypiającą muzykę, brak przerywników, fabuły i ciągłego prowadzenia za rączkę. Jesteście tylko Wy i Wasze mniejsze bądź większe burmistrzowskie umiejętności. Ale właśnie o to tutaj chodzi i to jest w tym wszystkim najpiękniejsze!
Podsumowując, w Smart City Plan bawiłem się naprawdę dobrze. Wróciły stare wspomnienia i odżyły dawne emocje. Gra zabiera nas w taką nietypową podróż do lat 90. i chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu, szczególnie młodych graczy, ten typ rozgrywki, jak i sama grafika, mogą być nie do zaakceptowania, to jednak ten tytuł ma w sobie coś, czym absolutnie bije na głowę wszystkie nowe produkcje z tego gatunku. To grywalność, niczym nie zmącona radość z gry, prostota interfejsu i łatwa do zrozumienia mechanika.
Smart City Plan nie próbuje na siłę przekonać Cię do rozgrywki - co prawda z początkującymi graczami obchodzi się dosyć szorstko, ale daje też przeogromną frajdę jeśli tylko dacie się wciągnąć w jego meandry. Ja jako prezydent mojej mieściny, czy też wirtualnego Szczecina, bawiłem się wybornie i Wam też polecam sprawdzić się na tym stanowisku - chociażby tylko po to, żeby przekonać się na własnej skórze jak ciężka jest to robota, by móc bardziej „przychylnym okiem” spojrzeć potem na osoby, dla których zarządzanie naszymi małymi ojczyznami to chleb powszedni. Cześć!