Zresztą, w niektórych elementach to akurat szkoda, że twórcy nie zrobili odrobinę więcej. Na przykład w przedstawieniu historii. Dawno temu na wspomnianych automatach zazwyczaj czytaliśmy krótki wstęp, dlaczego musimy pobić wszystkich złych, czasami wyświetlił się jakiś (bywało, że delikatnie animowany) obrazek. Oczywiście wtedy było to spowodowane ograniczeniami sprzętowymi. I ja wiem, że Scott Pilgrim vs. The World: The Game – Complete Edition to de facto gra sprzed 10ciu lat z dodatkową zawartością. Ale mimo wszystko trochę żałuję, że w kwestii przedstawienia historii tak niewiele się tu dzieje.
Krótki filmik przerywnikowy na początku etapu, jakieś drobiazgi w środku, no i ewentualnie epicka walka z bossem. Tyle. A przecież to gra na postawie komiksu! Nie czytałem, więc siłą rzeczy nawiązania do papierowej wersji mi umykają, bo i twórcy nie zrobili wiele, aby osoby nie znające tych opowieści dowiedziały się czegoś więcej. Oczywiście w gatunku fabuła zawsze była tylko pretekstem, ale szkoda, że nie wykorzystano potencjału komiksu - i potencjału o niebo lepszego sprzętu niż to dawno temu bywało.
Więc wciąż zastanawiam się, dlaczego taka słodka i sympatyczna by się wydało Ramona Flowers tak kiepsko dobierała sobie chłopaków? Bo zabawa w trybie fabularnym polega na tym, że zakochany w Ramonie Scott Pilgrim musi pokonać jej siedmiu złych-eks... Coś nie miała dziewczyna farta... Chociaż, Ramona jest grywalną postacią i potrafi pokazać swoim eks gdzie raki zimują.
Postaci grywalnych jest zresztą więcej - i w kanapowej kooperacji upatruję największego atutu tej gry. Bo solo, przyznam, Scott Pilgrim vs. The World: The Game – Complete Edition nie jest łatwą grą. Już na najniższym poziomie trudności nie był to prosty samograj i "przeklikiwacz". Naprawdę musiałem się postarać, nawet nauczyć poziomu - i przydaje się sporo szczęścia. Gdy na ekranie jest wielu wrogów - jak niemalże w musou - to czasami trudno dostrzec, czy to jeszcze ja biję - czy mnie biją. Czasami też trudno oszacować, czy jesteśmy na właściwej "ścieżce". Bo oczywiście głównie poruszamy się w lewą stronę ekranu, ale na polu walki to także kierunki w górę czy w dół. I wystarczy, przykładowo, że stoisz kilka pikseli za nisko - i Twoje ciosy nie trafiają w cel. System walki nie wybacza zbyt wielu błędów, a mi z kolei zbyt często nie udawało się zareagować na czas. Za to w kooperacji gra staje się zauważalnie łatwiejsza. Oczywiście poziom trudności to ewidentna naleciałość z tych dawnych, automatowych klasyków.
Do tego dodano nieco RPG-owych elementów - sklep, a przede wszystkim zbieranie doświadczenia za pokonanych wrogów i awans na kolejne poziomy, co odblokowuje dodatkowe ciosy.
Graficznie jest pikselowo-ślicznie. Szczególnie na przenośnym ekranie Switcha wyglądało to naprawdę elegancko. Naturalnie "staroszkolna" to oprawa, ale animacje, same lokacje, postaci, wrogowie - to nowoczesne piksele i nie ma co tu marudzić...
... swoją drogą, tak czytam co napisałem - i wypada zaznaczyć, że chociaż trochę się czepiam, to ostatecznie w gatunku "chodzonych bijatyk" Scott Pilgrim vs. The World: The Game – Complete Edition po 10ciu latach od premiery broni się bez problemu. Jak macie oryginalne wydanie, to można się zastanowić, czy warto kupić jeszcze raz - przy czym cena odnowionej edycji nie jest zaporowa. A jeżeli lubicie beat'em up i nie mieliście jeszcze okazji włączyć tej gry, to polecam. Także, jeżeli chcielibyście pierwszy raz spróbować swoich sił w produkcji, która nawiązuje do klasyki. Można oczywiście odpalić też i leciwe Golden Axe (czy inne, bo na fali nostalgii można je znaleźć w cyfrowych sklepach) - a można zagrać w Scott Pilgrim vs. The World: The Game – Complete Edition. To w gatunku naprawdę dobra pozycja. Acz poziom trudności może nieco zaskoczyć. Ale tak to już bywało na automatach: przecież jakby było za łatwo, to gracze nie musieliby wrzucać kolejnych monet, prawda?