Śmiem twierdzić, że Winter Burrow świadomie przyciąga graczy nieco zwodniczym marketingiem. Na pierwszy rzut oka wygląda jak urocze Don’t Starve i zawiera te same, podstawowe mechaniki. Bieganie po lesie w poszukiwaniu surowców, budowanie mebli, gotowanie, szycie i próba przetrwania siarczystego mrozu. To wszystko tam jest, ale jeśli liczycie na grę typowo survivalową, w której będziecie musieli główkować jak przetrwać kolejną noc i nie dać się zabić ani pogodzie ani czyhającym w lesie niebezpieczeństwom to… możecie się rozczarować. Ja nie jestem starym wyjadaczem przetrwaniówek, ale w tej grze właściwie nigdy nawet nie otarłam się o śmierć. Mróz jest tu naszym głównym problemem, ale można sobie z nim poradzić jeśli odpowiednio się przygotujemy. Nieliczni przeciwnicy mają być raczej krótką dawką adrenaliny niż śmiertelnym niebezpieczeństwem. Pewnie zdarzy się wam zgubić między cienistymi sosnami, ale pomimo braku mapy szybko nauczyłam się leśnych ścieżek i bez trudu docierałam do innych mieszkańców kniei.
Fanów spokojnego dekorowania norki ta gra pewnie też może zawieść. Mamy trochę fajnych mebelków do odblokowania, ale mało miejsca i widać, że to mechanika zupełnie dodatkowa, której braku nieszczególnie bym odczuła.
Skoro nie ma wyzwania i nie jest specjalnie przytulnie to pewnie uznacie, że może nie warto. Ale warto! Bo bijące serce tej norki leży zupełnie gdzie indziej – w niewielkich historiach postaci, które spotykamy na swojej drodze. Rozgrywka potrafi być frustrująca i niezbyt wymagająca, ale ta frustracja jest nieodłączną częścią naszej opowieści, a trud ma być odczuwalny, ale nie doprowadzać do naszej śmierci. To raczej gra o odciskach na mrozie, urywanych rozmowach, jarzębinowej herbacie i małej odwadze.
Zanim przejdę do sedna trochę o technikaliach. Komiksowa kreska i żywe kolory, a także klasyczne elementy miniaturowych światów takie jak łóżko z liścia czy lampka wydrążona w żołędziu, sprawiają, że przy następnym spacerze możecie zajrzeć za jakiś kamień w poszukiwaniu myszy w swetrze. Muzyka prowadzi nas przez kolejne zakamarki puszczy, a siarczysty mróz można wręcz odczuć, gdy mysie łapki z głośnym chrupnięciem zapadają się w śniegu. Warto też dać szansę polskiemu tłumaczeniu, bo nazwy własne w Winter Burrow czytałam z nieskrywaną przyjemnością.
Jeśli coś wam mówi Las Duncton, Mysia Straż, Wodnikowe Wzgórze albo Dzielna Pani Brisby to zrozumiecie co jest w tej grze najważniejsze. Futrzasty wiewiórczy ogon skrywa trud radzenia sobie z utratą pamięci i odrzuceniem. Ropucha budująca kamienne konstrukcje wzdycha za dzieckiem, do którego odejścia trochę się przyczyniła, a jeżowe związki okazują się mieszaniną miłości i chorobliwej zależności. Do tego nasza ciocia Grzybinka poza radzeniem sobie z fizyczną raną musi też zacząć godzić się z własnym starzeniem. Antropomorficzne, urocze stworzonka noszą tu na barkach ludzkie historie, które pomimo swojej zwięzłości nie są wcale zbytnio naiwne.
Nie spodziewałam się, że mała gra o trudach mysiego życia stanie się jednym z maleńkich promyków nadziei. Cytując kreta, który bada statystyczne anomalie w wierzbowym lesie: „Nie wszystkie wielkie czyny są zapisane w księgach. Las pełen jest dzielnych zwierząt, których historie znane są tylko im samym.” Teraz i my możemy je poznać w tym zaskakującym medium jakim są gry. Za dobre przesłanie w pięknej oprawie ocena 8/10.