Rok 2011 już za nami, szybciutko cofam się w czasie i to co z grubsza zostało w pamięci przedstawiam poniżej. Bez numeracji, kolejność przypadkowa.
Anna Calvi - "Anna Calvi" - ta panna ma diabła w oczach a podczas koncertów rozgrzewa swojego Fendera Telecastera do czerwoności!!!
Bon Iver - "Bon Iver" - moja płyta roku. Piękno, nostalgia, zaduma. Facet wyciągnął esencję muzyki lat 80-ych i przełożył na czasy obecne. Bez nachalnego wyżywania się na syntezatorach, wszystko z umiarem, zamknięte w cudownych kompozycjach. Po prostu trafił idealnie w mój gust. Płyta roku 2011.
Tom Waits - "Bad As Me" - fani znają już na pamięć, a tych nieprzekonanych nic już nigdy nie przekona. Jako fan stwierdzam stanowczo: REWELACJA! Chłopie! Żyj nam 100 lat! I żebyśmy nie musieli czekać na nowy album do 2018 roku!
Kate Bush - "50 Words For Snow" - przynudza, wiadomo Kate Bush - legenda i tak dalej... ale tutaj po prostu przynudza. Może rzeczywiście lepiej było zakończyć działalność muzyczną arcygenialnym "Aerial" z 2005 roku i przekazać tron JEDYNEJ godnej następczyni Joannie Newsom? A może ten najnowszy jest tak super genialny, że złapie mnie dopiero za 2 lata, po sześćdziesiątym ósmym przesłuchaniu? ;) Nie wiem... Na razie nie bardzo chce mi się do niego wracać. Artystka tej rangi, śpiewająca o miłości do śniegowego bałwanka... hmmm no nie wiem :)
Jane's Addiction - "The Great Escape Artist" - mody muzyczne przychodzą i odchodzą, a Jane wciąż uzależnia nas swoim uzależnieniem... do esencji prawdziwego rocka.
Bjork - "Biophilia" - nie wali po łbie tak jak walił "Debut"w momencie wydania, ale to już inne czasy, inne realia, dziś o szoku w muzyce mowy nie ma. Nie jest też arcydziełem na miarę "Homogenic", ale cieszy i chętnie zaglądnę na nią od czasu do czasu.
Adele - "21" - klasyczny przykład od zera do milionera. Właściwie po tym maglu, który przeszła od stycznia do grudnia, to cud, że jeszcze nie leży gdzieś zachlana lub zaćpana. Wyeksploatowana morderczym tempem koncertowania, w końcu straciła głos. I choć mam już odruch wymiotny, gdy słyszę "Someone Like You", to trzeba powiedzieć z ręką na sercu, że "21" to świetny album. "Take It All", oraz "Rumour Has It" to chyba moje ulubione fragmenty. Szczególnie pierwszy z nich to jedna z najlepszych piosenek tego roku - gdyby poszła w tym kierunku, bardziej pod Arethę Franklin, to z miejsca staję się fanem! Okej... rok przerwy, porządne podreperowanie głosu, potem niech pomyśli dobrze nad stylem muzycznym, w jakim chce pójść i napisze z 10 dobrych piosenek. Potem poprosi o dobrą radę Ricka Rubina w studiu nagraniowym... to może być album roku 2013!! Na razie niech po prostu... odpocznie ;)
Susanne Sundfor - "The Brothel" - płyta jeszcze z 2010 roku, ale ja odkryłem ją dopiero w połowie obecnego, więc podciągam ją jako moje odkrycie roku 2011! Ta Norweżka ma dwa wielkie atuty! Nie, nie widziałem jej ubranej w obcisłą bluzkę, więc o tych atutach niewiele mi wiadomo, mówię w tym momencie o naprawdę oryginalnym głosie i talencie kompozytorskim ;) Zaryzykuję stwierdzenie, że to pierwsza płyta, której najbliżej do bjorkowego arcydzieła "Homogenic" z 1997 roku. Też smyki, też elektronika... no i głos Sundfor! "It's All Gone Tomorrow", "O Master" i tytułowy "The Brothel" - rewelacja! Wciąż mam ciarki na plecach słysząc kodę kończącą doskonałą kompozycję "The Brothel" (5:30-6:15). Identycznie, jak pół roku temu, gdy słuchałem po raz pierwszy. Jest dobrze... jest bardzo dobrze!
Podobnie z albumem "The Fool" grupy Warpaint. Jeszcze z 2010 roku, ale dopiero w 2011 panny regularnie gościły w moim odtwarzaczu.
Nosowska - "8" - o niebo lepsza od ostatniego Heya. Już za samą miniaturkę pod tytułem "Polska" należy jej się Nagroda Nobla.
P.J. Harvey - "Let England Shake" - dorosła, poważna i odważna. Większość brytyjskich magazynów muzycznych uznała ją za album roku 2011. Zdecydowanie zasłużenie! Plus nagroda Mercury Prize.
Łona i Webber - "Cztery i Pół" - mój ulubiony polski muzyk hip-hopowy. Powrócił z kolejną dobrą płytą. Amen.
Luxtorpeda - "Luxtorpeda" - Robert Friedrich i jego stoner rockowe fascynacje przelane na taśmę nagraniową, plus, jak zwykle, mądre teksty no i niespodziewanie jeden wielki hicior na Szczecińskiej Liście Przebojów! Bardzo dobry album. Przy okazji trzeba też odnotować nową płytę KNŻ. I tu mam już pewne zastrzeżenia, nie dostałem takiego kopa, jakiego spodziewałem się dostać po 11 latach czekania. Cóż... nie zawsze jest niedziela - jak mawia pewien znany dziennikarz radiowy ;)
Lykke Li - "Wounded Rhymes" - fajne popowe melodie, ale nie śmierdzące popeliną. Generalnie płyta broni się jako całość dobrymi piosenkami. To najważniejsze.
Z grubsza to tyle! Feist idzie w coraz lepszym kierunku, świetne albumy wydali Ghostpoet i Julianna Barwick... ok, wystarczy!
Portishead wygrywają, jeśli chodzi o najlepszy koncert roku 2011. Krótko mówiąc - rozłożyli mnie na łopatki.