Giermasz
Radio SzczecinRadio Szczecin » Giermasz
Seria Might and Magic to jakoś zawsze miała jednak pecha...

Choć akcja odbywała się w światach znanych z popularnych "hirołsów" (mowa o serii Heroes of Might and Magic), to często było coś nie tak: a to grafika kulała, a to recenzenci uznawali, że kolejna część jest kalką poprzedniej - przykłady można mnożyć.

Ale niektóre odsłony - a od 1986r. wyszło ich dziesięć - zapisały się złotymi literami w historii komputerowej rozrywki: na przykład siódma, o której na łamach magazynów komputerowych rozprawiano całymi miesiącami. Choć niektórym przeszkadzały elementy science fiction, jak lasery czy kosmici. Ale i tak było fajnie, a rozgrywkę można było porównać do dobrej lektury, a kolejne save'y, do kolejnych rozdziałów.

Gorzej było z następną odsłoną, na którą gracze już kręcili nosem. Ale już ostatnia - dziesiąta gra z cyklu - daje nadzieję, na to, że o sadze znów będzie głośno. I przeczytacie o dobrej, nowej grze w giermaszowym dziale Recenzje.

Osobiście - mam na to wielka nadzieję.
Gdzieś daleko na Karaibach, gdy żaglowce dumnie pływały po morzach i oceanach, żył sobie pewien blondynek, który bardzo chciał zostać piratem. Kwalifikacje miał nieliche, bo - jak się chwalił - potrafi wstrzymać oddech pod wodą przez całe 10 minut.

A imię jego było jakże zwyczajne: Guybrush Threepwood.

Gdy w 1990 roku zadebiutowała gra The Secret of Monkey Island, gracze zbierali szczęki z podłogi. To był złoty wiek gatunku przygodówek point'n'clik. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że w owych czasach były po prostu najładniejsze. "Jedynka" mieściła się na 4 dyskietkach - a już "dwójka" Monkey Island 2: LeChuck's Revenge bodajże na... 11 dyskietkach!

Więc mieliśmy piękną, narysowaną ręcznie grafikę i - koszmarnie wysoki poziom trudności. To znaczy: sama gra była prześmieszna, postaci niezwykle sympatyczne, ale zagadki bynajmniej nie należały do najprostszych. Na zasadzie: użyj sztucznej skóry na studzience ściekowej, aby zrobić trampolinę i wskoczyć na strych jakiegoś budynku...

Często kończyło się więc na "przeklikiwaniu" wszystkiego na wszystkim, sprawdzaniu różnych możliwości - aż graczom kończył się słownik wyrazów brzydkich. A pamiętajcie - wtedy nie było internetu i trzeba się było nieźle nabiedzić, aby zdobyć solucję.

Na rynku jest 5 gier z serii, dwie pierwsze - najstarsze - wydano jeszcze raz z uwspółcześnioną grafiką. Ale zapewniam, że nawet oryginały, jak przymkniecie nieco oko na piksele, to dalej wyglądają naprawdę okazale. Ja uwielbiam zwłaszcza "trójkę", Curse of Monkey Island wygląda jak film animowany, ta gra w oryginale w ogóle się nie zestarzała. A w 2009 roku wydano ostatnią na razie grę z serii czyli Tales of Monkey Island.

A jaka jest owa tytułowa "Tajemnica Małpiej Wyspy" z pierwszej gry z serii? Sprawdźcie, odpalcie, zagrajcie - to dalej świetne gry przygodowe, absolutna klasyka gatunku!
Wakacje - wczesne lata 90...

Jestem u kuzyna, który jest moim bohaterem, bo jest starszy i ma Amigę 500. Włącza mi grę, o której mówi: "młody to już jest wyższa szkoła jazdy". Po kilkugodzinnym szkoleniu sam mogę złapać joystick i pokierować Księciem Persji - bohaterem gry Broderbund Software z 1989 roku.

A później było coraz lepiej - kuzyn się na mnie darł, że "nie umiem", choć - nie oszukujmy się - to dzięki moim pomysłom ją przeszedł, a później kazał zrobić mi to samo.

Z tych wakacji nie pamiętam wiszenia na trzepakach, grania w piłkę z kolegami, czy spania do późna. Było: granie do późna, pierwsze walki mieczem i złość - którą joystick o mało co nie przypłacił złamaniem, kiedy nie udawało mi się przeskoczyć przez uskok czy ominąć szatkujące ostrza. A takie przeszkody, dla malca były naprawdę trudne.

Wiadomo - powstały kolejne części serii. Najczęściej bardzo dobre, ale warto pamiętać, że Książę Persji na początku był dwuwymiarowym zbitkiem biało-żółtych pikseli.

Ale animowany był po prostu cudnie. Ta gra nadal wymiata.
Z tej gry pamiętam przede wszystkim to, że była chyba pierwszą - polską (!) - produkcją, w jaką grałem i pierwszą, która wciągnęła mnie na tak długo, że musiałem dostać soldny ochrzan od rodziców, żeby oderwać się od joysticka.

A było to naprawdę dawno, dawno temu... Tak dawno, że w Lazarusa grałem w jeszcze w połowie klat 90 - tych na - o zgrozo - Commodore 64. Grę zrobił słynne studio TimSoft w 1994 roku.

To zwykła platformówka ze elementami strzelaniny i zbieractwa z fabułą prostą kij od miotły. Kierujemy gościem, którego wciągnęła gra komputerowa.

Ale miała coś, co ją wyróżniało - miodność. Choć czasem irytowało szukanie jakichś kluczy, wrogowie po pewnym czasie nudzili, zamiast stawać się wyzwaniami, i bokiem wychodziło wskakiwanie po kolejnych platformach, to jakiś niewidzialny magnes nie pozwalal na oderwanie się od ekranu kinoskopowego telewizora.

Miała też wady - nawet w wersji na Amigę nie można było zapisać stanu gry, a całość dało się przejść w jeden wieczór. Ale to była produkcja, do której się wracało, choć nie było tam żadnych specjalnych - tajnych - etapów czy bonusów do odkrycia.

Wiem, że brzmi to przynajmniej głupio, ale dzisiaj takich rzeczy chyba już nikt nie robi. Generalnie - bardzo polecam - dla fajnego doświadczenia.
Przy tej grze można było spędzić długie godziny. Gracz do dyspozycji miał najnowocześniejszą wojskową technikę: kamery na podczerwień, nowoczesne systemy namierzania i doskonałe uzbrojenie. A przede wszystkim, miałeś niewidzialny samolot...

Firma MicroProse była kiedyś gigantem na rynku symulatorów. Jednym z hitów okazała się gra z 1991 roku Night Hawk: F-117A Stealth Fighter 2.0. Technologia niewidzialnych samolotów rozpalała wtedy wyobraźnię pasjonatów wojskowości, a ta gra dała możliwość, aby usiąść za sterami samolotu przyszłości.

Model lotu był hybrydą symulatora z bardziej zręcznościowymi rozwiązaniami. W efekcie F-117 mogli się bawić także niezbyt obeznani w pilotażu gracze. Lataliśmy nad wykreowanym w grafice wektorowej terenie, misje rozgrywały się w czasie fikcyjnych konfliktów, między innymi nad Zatoką Perską i Europą.

Naszą podstawową dewizą było pozostanie w cieniu. Trzeba było uważnie zaplanować przelot nad wrogim terytorium, omijając artylerię przeciwlotniczą i samoloty wroga. Chociaż - jakby co - w ramach odstraszania mieliśmy do dyspozycji spory arsenał rakiet powietrze-powietrze.

Początki z F-117 były trudne, ale jak już się człowiek nauczył, to zabawa była znakomita.
Przykro to mówić, ale ta gra zestarzała się bardzo nieładnie. Ale nie sposób o niej zapomnieć. Tajemnica Statuetki z 1993 - go roku to pierwsza polska przygodówka.

I to polska - pełną gębą - polscy twórcy - z firmy Metropolis, polskie napisy, ale akcja międzynarodowa. Fabuła rzucała graczy, którzy wcielali się w rolę agenta Interpolu po całym świecie.

Właśnie historia odzyskiwania skradzionych zabytków jest tym elementem, który najlepiej przetrzymał próbę czasu.

Cała reszta - grafika w postaci statycznych zdjęć, brak animacji i napisy, które obrazują nam sytuację, w jakiej akurat jesteśmy - niestety mogą najwyżej odstraszyć młodszych graczy.

Podobnie jak ścieżka dźwiękowa, której po prostu - nie ma. Ale staruchy takie jak my powinny sięgnąć po ten tytuł choćby po to żeby przypomnieć sobie jaki kiedyś wyglądały przygodówki.

I to nie tylko te polskie. Bo mimo wszystkich wad Tajemnica Satuetki nie odbiega od poziomu, jaki wtedy prezentowały także zachodnie produkcje. Tak się po prostu kiedyś robiło gry!
Vintage podobno jest modny więc tym razem oldschool z prawdziwego zdarzenia.

Dzisiaj mówimy na takie gry prequele - opowiadające historię głównych bohaterów zanim stali się głównymi bohaterami. Super Mario World 2: Yoshi's Island właśnie opowiada jak to się stało, że dzielny hydraulik został dzielnym hydraulikiem skaczącym po planszy.

W tej grze ze stajni Nintendo z 95 - go roku hydraulik także skacze, ale na grzbiecie tytułowego Yoshiego - smoka, który ratuje go z opresji, kiedy wąsacz jest jeszcze brzdącem w drodze do swoich rodziców. Yoshi postanawia wraz z kumplami tego samego gatunku podrzucić malucha do mamy i taty.

Zabawa jak na 95-rok oferowała naprawdę wiele. Komiksowa - jakby rysowana pastelami grafika, wielu wrogów i mega wielcy wrogowie, którzy zajmowali nawet cały ekran telewizora.

No i starczyła na wiele wieczorów. Droga przez różne światy - dżunglę, mroczne tunele, czy słoneczne polany potrafiła wyjąć z życiorysu kilka tygodni.

Do tego rozgrywka okraszona była niewymuszonym humorem, który bawił i młodszych i starszych, którzy także zagrywali się w tę produkcje na mega starą konsole Super Nintendo.

Dzisiaj wystarczy najprostszy pecet i emulator. Gra pójdzie na chyba każdym blaszaku i nadal wciąga - sam sprawdziłem w ubiegłym tygodniu. Podoba się również mojemu pięcioletniemu synowi, co oznacza, że nadal wytrzymuje próbę czasu.
Nie czas okrążeń był tu najważniejszy, a zniszczenie, czyli tytułowa Destrukcja samochodowych przeciwników, którzy mieli nieszczęście pojawić się razem z nami na torze. Bo gra wzorowana była na amerykańskich wyścigach gruchotów, które są niemal sportem narodowym dla tak zwanych amerykańskich "redneków", czyli mieszkańców nieco słabiej cywilizowanych zakątków USA.

Zabawa była rewelacyjna. Do wyboru mieliśmy między innymi kilka trybów - klasyczny wyścig bądź misje, gdzie celem było poczynienie największej ilości szkód, czy demolowanie wszystkich oponentów. Można było także wybrać jedno z trzech aut. Mało? Marka i karoseria w sumie i tak nie były potrzebne, skoro znikały pod warstwą zniszczeń w ciągu kilku, może kilkunastu sekund.

Gra ma też jakieś kontynuacje, ale chyba żadna nie wbiła się w pamięć tak, jak jedynka wyprodukowana przez Reflections Interactive już prawie 20 lat temu, data premiery to 1995 rok. A przecież wtedy internet był tak popularny jak teraz teleporty, więc rozwałka z kumplem po sieci nie wchodziła w grę. Ale i tak człowiek bawił się do nocy druzgocąc komputerowych kierowców.

Destruction Derby w pełni zasłużyło na średnią ocen w okolicach dziewięciu punktów na dziesięć, bo właśnie tyle ta produkcja najczęściej otrzymywała.

Dzisiaj - niestety chyba już nie znajdzie miłośników. Przede wszystkim ze względu na grafikę. Mało kto chce wsiąść do auta, którego maska po zgnieceniu wygląda jak ściśnięty akordeon. Ale i tak w dołku ściska, jak człowiek sobie przypomni te emocje przed ekranem...
Tu było wszystko, czego dobre RPG potrzebowało. Intryga, dramaty, śmierć i miłość.

Miłość w czasach zarazy dodajmy. Od epidemii zaczyna się bowiem fabuła pierwszej części gry Neverwinter. czyli Neverwinter Nigts.

Noce w Neverwinter były tak sugestywne, że gracze zarywali je także w "realu", ale trudno się dziwić: co krok był smok, albo jakaś misja do spełnienia, zagadka do rozwiązania, panna do uratowania.

A im dalej szliśmy w las, tym wątki fabularne stawały się gęstsze, niczym powietrze w opanowanym przez zarazę Neverwinter. Tym bardziej, ze znalezienie leku to był właściwie początek zabawy i historii.

Do tego gra BioWare zachwycała wtedy świetną grafiką w trójwymiarze i bardzo ładnymi lokacjami no sugestywną, pompatyczną muzyką. Do tej pory nie razi jakoś specjalnie.

Zachwyceni byli zarówno gracze jak i recenzenci, no i gra doczekała się kontynuacji. A potem jeszcze trzeciej części. I wszystkie trzymają poziom, co nie jest wcale takie proste.

Zanim wpadniecie w sidła sieciowego Neverwinter gorąco zachęcamy do przypomnienia sobie tytułu, który niektórzy kontrowersyjnie nazywali "pogromcą Baldur's Gate". Nie dyskutujemy, czy to trafne określenie, ale tak, czy inaczej polecamy.
Gdyby zapytać o najsłynniejszą odsłonę gry z serii Wolfenstein, to bez wątpienia wielu wskazałoby na tego z 1992 roku. To - było nie było - protoplasta gier w 3D, strzelanek z widokiem z oczu bohatera.

Ale nie wiemy, czy wiecie, że dużo wcześniej wydano inną grę, która właśnie była inspiracją dla tego słynnego Wolfensteina.

W 1981 roku na Apple II wyszła gra Castle Wolfenstein, później dostali ją także na przykład posiadacze Commodore C64. To była gra skradankowa: jako więzień w nazistowskim zamku, mieliśmy uciec swoim oprawcom z SS.

Graficznie wyglądało to jak narysowany na kartce dwuwymiarowy pokój, po którym chodziliśmy, szukaliśmy amunicji, kluczy i tak dalej. Strzelaliśmy też do nazistowskiego pomiotu.

Ciekawe, że jak się uprzecie, to można to sobie jeszcze ściągnąć z czeluści internetu. Ale, aby odpalić Castle Wolfenstein, trzeba zwolnić komputer. Więc potraktujcie to jako ciekawostkę - i grajcie w najnowszego Wolfenstein: The New Order.
16171819202122