Liczba ofiar poniedziałkowego trzęsienia ziemi w Turcji i Syrii wzrosła do 11 236.
W Turcji pracują teraz ekipy z co najmniej kilkunastu krajów, w tym z Polski.
- Szukamy dalej poszkodowanych osób pod gruzami, natomiast jest to już zdecydowanie trudniej. Już nie ma takich oczywistych miejsc, w których mogliby oni przebywać. Jest dużo trudniej, jeśli chodzi o samą lokalizację ludzi - mówi dowódca polskiej grupy, brygadier Grzegorz Borowiec.
Polacy pracują teraz w miejscowości Besni. W poszukiwaniach specjalistycznym ekipom pomagają też tysiące Turków, w tym także rodziny zasypanych.
Teraz w obszarze dotkniętym kataklizmem pracuje 60 tysięcy osób. Eksperci szacują jednak, że ratownicy mają jeszcze zaledwie kilka godzin na odnalezienie żywych osób, bo minęły już ponad dwie doby od pierwszego z trzech trzęsień ziemi.
Akcję ratunkową utrudnia pogoda. Zarówno po tureckiej jak i syryjskiej stronie granicy jest zimno, pada śnieg, a drogi są śliskie. Nawet w Turcji nie ma wystarczającej liczby ekip, bo kataklizm dotknął gigantycznego obszaru 110 tysięcy kilometrów kwadratowych, co można porównać do 1/3 powierzchni Polski.
Po tureckiej stronie udało się w ostatnich godzinach wyciągnąć nastoletnie dziecko, które przeżyło 52 godziny pod gruzami. We wtorek wieczorem w Hatay uratowano 4-letnią dziewczynkę, która przetrwała w ruinach 33 godziny. Po syryjskiej stronie uratowano natomiast niemowlaka. Najprawdopodobniej matka urodziła dziewczynkę już po trzęsieniu w gruzach, bo dziecko było wciąż związane z matką pępowiną. Kobieta umarła. Dziewczynka trafiła do szpitala. Jest wyziębiona, ale jej stan jest stabilny.
Zarówno osobom, które są pod gruzami jak i tym, którzy koczują pod gołym niebem lub w namiotach, grozi wyziębienie.
- To, co przeżywamy jest okropne. Nie możemy wrócić do naszych domów. Próbujemy ogrzać się przy tym ognisku. Nie mamy jedzenia ani wody - mówi jeden z ocalałych Turków.
Wiele osób spędziło ostatnie dwie noce pod gołym niebem albo w samochodach przy temperaturach poniżej zera stopni.